WYWIAD MIESIĄCA
Pod koniec listopada w Teatrze Państwowym w Koszycach miała miejsce premiera opery Karola Szymanowskiego „Król Roger“ w reżyserii Antona Korenčiego. W tytułowej roli wystąpił nasz rodak Michał Partyka (baryton), z którym udało mi się porozmawiać zaraz po przedstawieniu premierowym. Śpiewak opowiedział, jak pracowało mu się nad polskim dziełem w otoczeniu Słowaków, opisał też niektóre zakulisowe wydarzenia i rozwiązania, których widz nie jest w stanie zauważyć.
Jak się zyskuje TAKĄ rolę na Słowacji?
To jeden wielki przypadek – polecił mnie pianista Marcin Kozieł, mieszkający w Wiedniu, z którym dawno temu współpracowałem, a do którego zgłosiła się w poszukiwaniu odpowiedniego śpiewaka dyrekcja teatru z Koszyc.
Pańska reakcja była entuzjastyczna?
Na początku nie byłem chętny, bo Król Roger to potężna rola. Niby krótka, ale po stronie wokalnej wymagająca lekko dramatycznego głosu, więc chciałem sobie tę rolę zostawić na późniejszy czas mojej kariery. Ale po rozmowach z dyrekcją teatru w Koszycach, zacząłem do tej roli podchodzić jako do szansy na debiut. I bardzo się cieszę, że tak się stało.
Koszyce mają dobrą renomę w świecie opery?
Szczerze mówiąc jestem pierwszy raz na Słowacji, nie śledziłem wcześniej poczynań opery koszyckiej. Oczywiście to nie Paryż ani Wiedeń, ale nowa dyrekcja próbuje wystawiać dosyć ambitny repertuar. Podobno „Król Roger“ chodził im po głowie od dwóch czy trzech lat, czyli można mówić o miłości do tej opery.
Ciekawy jestem odbioru tego dzieła przez tutejszą publiczność, nie jesteśmy przecież w stolicy kraju. Dla publiczności najczęściej magnesem są takie dzieła, jak „Rigoletto”, „Tosca”, a muzyka Szymanowskiego nie jest łatwa w odbiorze. Patrząc jednak na reakcje po przedstawieniu premierowym, widzę, że się udało!
Kiedyś rozmawiałam z Mariuszem Kwietniem, który mówił, że muzyka Szymanowskiego jest tym czymś, czym polscy śpiewacy mogliby otwierać drzwi do świata opery w różnych miejscach na świecie. Moniuszko jest zbyt sentymentalny, łapie za serce Polaków, ale nie innych. Szymanowski to inna „półka“. Zgadza się Pan z tym?
Zdecydowanie! Moniuszko w odczuciu świata zachodniego oferuje zbyt dużo polskiego folkloru, który jest bardzo specyficzny, a który my odbieramy z dużą dozą emocji i sentymentu. Na Zachodzie nie do końca jest zrozumiały. Choć są wyjątki – teraz „Halkę“ promuje Piotr Beczała.
Zdecydowanie muzyka Szymanowskiego zdobywa sławę na świecie. Libretto, które napisał z Iwaszkiewiczem, zostawia duże pole interpretacyjne. Widziałem wiele inscenizacji „Króla Rogera“ i za każdym razem realizatorzy skupiali się na innym wątku tej opery, co jest magiczne. Myślę, że ta opera będzie odnosiła duże sukcesy na świecie.
Który wątek tej opery najbardziej zainteresował zespół koszycki?
Tu realizatorzy skupili się na wątku gejowskim, który też występuje u Szymanowskiego. Szymanowski, jak wiemy, był homoseksualistą i między nim a jego kuzynem Iwaszkiewiczem nawiązała się historia miłosna, kiedy obaj panowie pracowali nad tym dziełem w Odessie czy w posiadłości państwa Szymanowskich.
Zakamuflowana miłość. W libretcie tak można odczytać zauroczenie króla Rogera Pasterzem. Kiedy pracowaliśmy nad tym dziełem, reżyser i dyrekcja opowiadali nam o tragedii w Bratysławie, gdzie zamordowano osoby homoseksualne, skupiliśmy się więc na tym wątku miłości homoseksualnej, by zabrać głos w tej sprawie.
Sztuka może odzwierciedlać i wspierać to, czym żyje społeczeństwo.
No właśnie i to jest niesamowite, bo to libretto ma przecież sto lat, a cały czas jest aktualne. Na tym polega moc sztuki.
Jak Pan sądzi, skąd teraz zainteresowanie tym dziełem?
Pierwsza taka poważna zagraniczna premiera „Króla Rogera“ miała miejsce w 2009 r. w Operze Bastille w Paryżu. Śpiewał Mariusz Kwiecień, a reżyserował Krzysztof Warlikowski. To była wielka sprawa dla polskiej kultury! Teraz „Król Roger“ pojawia się częściej na scenach zagranicznych.
Moi znajomi niedawno śpiewali w Nowym Jorku. To fantastyczna muzyka! Ta opera jest dosyć skondensowana, ma trzy akty, ale całość trwa ok. 80 minut, więc to taka dawka do przełknięcia dla widza. Jakość tej opery decyduje o tym, że zyskuje ona taką sławę.
Jak wyglądały Pańskie przygotowania do tej roli?
Przygotowując się, oglądałem różne spektakle „Króla Rogera“: ten wspominany z Paryża – Warlikowskiego, Trelińskiego widziałem na żywo, ostatnio chyba w 2017 albo 2018 r., no i to kultowe nagranie z Andrzejem Dobberem.
To Pana debiut w tej roli?
Tak. Jestem szczęśliwy, że udało mi się tego dokonać tu na Słowacji. Było to także zabawne doświadczenie, ponieważ – wiadomo – języki słowacki i polski są bliskie sobie, ale i śmieszne. Podczas realizacji mieliśmy sporo zabawy z naszymi zagwozdkami językowymi.
Na przykład?
Nie do końca wiedziałem na początku prób, dlaczego wszyscy się śmieją, kiedy chór śpiewał: szukamy, szukamy. Później dowiedziałem się co to znaczy (śmiech). Takich zabawnych sytuacji było sporo.
Słyszałam tu na korytarzach teatralnych, że rozmawiał Pan ze swoimi słowackimi kolegami po angielsku. Żeby uniknąć śmieszności?
Z niektórymi rozmawiam po „polsko-słowacku”, z innymi łatwiej dogadujemy się po angielsku, w ten sposób zapobiegając niedomówieniom.
Zazwyczaj wykonuje Pan arie operowe w języku niemieckim, francuskim czy włoskim. Jakie to uczucie śpiewać w swoim języku ojczystym, będąc za granicą? Chyba jest Pan jedynym Polakiem występującym w tym koszyckim przedstawieniu?
Tak. Taka sytuacja przydarzyła mi się pierwszy raz. Zazdroszczę Włochom, których język znam w stopniu komunikatywnym. Zazdroszczę im, że mogą śpiewać arie w swoim języku ojczystym. Pierwszy raz mogłem poczuć, zagłębić się w libretto opery, analizować tekst i jego sens oraz głębię poszczególnych fraz aż w takim stopniu.
Taki komfort daje tylko język ojczysty. To zupełnie inna przyjemność występowania. Tym bardziej, że to dosyć skomplikowane dzieło, napisane sto lat temu. Niezrozumiałe nawet da Polaków. Mam nadzieję, że artyści śpiewali zrozumiale. Sporo się nad tym napracowali.
Oglądając koszycką premierę czułam się komfortowo, bo czego nie zrozumiałam w tej już trochę archaicznej odmiance polszczyzny, to sobie przeczytałam po słowacku, ponieważ podczas przedstawienia był wyświetlany przetłumaczony tekst. Ciekawe, co czuli słowaccy artyści śpiewając po polsku?
Wcale ten polski dla Słowaków nie jest taki łatwy w wymowie.
Pan ich uczył polskiego?
Nie, za to był odpowiedzialny wspominany wcześniej pianista Marcin Kozieł, który był tu korepetytorem. Kiedy musiał wracać do Wiednia, czasami mnie pytano, jak coś wysłowić. Bywało tak, że reżyser mówił, że zaczniemy od… I tu spoglądał w kartkę, mówiąc: Od bzdzie, dwzr… , a ja zdezorientowany dopytywałem się, o co chodzi. (śmiech).
Reżyser Anton Korenči mówił, że tu nie ma nikogo, kto by Pana w roli króla Rogera zastąpił. Czy to znaczy, że przeprowadza się Pan do Koszyc na dłużej?
Nie, to nie tak, nie przeprowadzam się do Koszyc (śmiech). Ja mam w tej chwili kontrakt w Niemczech. Owszem, planujemy wznowienia „Króla Rogera“, ale dyrekcja teatru chce wysondować, jak publiczność będzie reagowała na tę niełatwą przecież muzykę. Zobaczymy, ile zaplanuje spektakli w kolejnej części sezonu? Wiem, że chcą „Króla Rogera“ wystawić także w Bratysławie i chyba w Pradze. Może też i w Budapeszcie.
Po obejrzeniu opery mam pytanie natury technicznej. Jak ze śpiewakami i orkiestrą porozumiewał się dyrygent, skoro go tam nie widzieliśmy?
Normalnie orkiestra powinna być w orkiestronie, ale Szymanowski wymaga dużej liczby instrumentów, a te na koszyckiej scenie nie były w stanie się pomieścić. W tej wnęce na orkiestę stała więc kamera i dyrygenta obserwowaliśmy na ekranie.
Nie jest to najłatwiejsze, bo zazwyczaj mamy kontakt wzrokowy z dyrygentem, który czasami wystarczy, że spojrzy i wszystko jest jasne. Tutaj dyrygent patrzy w kamerę i próbuje nam pokazywać nasze wejścia. Po sześciu tygodniach prób opanowaliśmy tę technikę.
Jakie wrażenia wywozi Pan z Koszyc?
Jestem zauroczony. Spotkałem tu bardzo miłych, serdecznych, ciepłych, otwartych ludzi, którzy starają się każdy problem rozwiązać jak najszybciej i jak najlepiej.
Występuje Pan w Niemczech, we Francji. Oprócz Mariusza Kwietnia i Piotra Beczały jest Pan kolejnym polskim „towarem eksportowym“. Czuje się Pan gwiazdą?
Nie, nie, nie, w ogóle nie. Dziękuję, że mnie pani wymieniła obok tych niesamowitych śpiewaków, ale to jest inna półka. Ja mieszkam w Paryżu od kilkunastu lat, ale ja nie śpiewam na tym samym poziomie co Piotr Beczała. Mariusz Kwiecień przestał już śpiewać, jest teraz dyrektorem opery wrocławskiej, ale są inni: Artur Ruciński, Rafał Siwek. Jest masa utalentowanych polskich śpiewaków. Spotykam ich na różnych scenach. Jest to zawsze wielka przygoda i frajda, ale ja nie czuję się gwiazdą.
Jest Pan obywatelem świata: mieszka w Paryżu, studiował w Poznaniu, urodził się w Szczecinie, ma kontrakt w Niemczech. Tutaj, w Koszycach też już na Pana czekają. Gdzie jest Pana dom?
Z tym jest problem. Chyba u każdego jest tak, że dom jest tam, gdzie są bliskie, ukochane osoby. A ponieważ te moje ukochane osoby są również w różnych miejscach, to tak naprawdę cały czas jestem w podróży. Ostatnio częściej jestem w Niemczech, bo moja mama mieszka w Berlinie. Bywam w Barcelonie, gdzie mieszka moja siostra, ale i w Szczecinie, gdzie mieszka tata. Z kolei moja dziewczyna obecnie jest w Warszawie, więc cały czas podróżuję.
Spędził Pan w Koszycach sześć tygodni podczas przygotowań do „Króla Rogera“. Będzie Pan tęsknić za Słowacją?
To był dosyć intensywny czas. Tu rozpoczęły się próby, ale w międzyczasie odbywałem też próby do „Don Carlosa“ w Niemczech i co weekend latałem tam na spektakle. Intensywny czas śpiewania i latania, ale będę za nim tęsknił. Ale najbardziej będę tęsknił za ludźmi, ich ciepłem i serdecznością.
Podczas każdej produkcji tworzą się relacje międzyludzkie. Teraz jesteśmy rodziną króla Rogera. Będziemy czekać na kolejne występy. Nie wiem, kiedy one nastąpią. W kwietniu? W maju?
Co jest niezbędne do osiągnięcia sukcesu śpiewaka operowego: talent, praca czy szczęście?
Chyba Paderewski mówił, że żeby osiągnąć sukces, to trzeba
mieć talent i poprzez pracę go wydobywać. U mnie to było tak, że na początku byłem pianistą. Na akademię dostałem się na jednym z ostatnich miejsc, ale spotkałem fantastycznego profesora, mojego mistrza, przyjaciela Jerzego Mechlińskiego, który mnie nauczył śpiewu i dzięki niemu śpiewam.
Talent jest zakorzeniony w nas, ale tylko pracą możemy coś osiągnąć, przy szczęściu, kiedy spotkamy kogoś, kto nas popchnie w stronę słońca (śmiech) – w ten sposób nawiązuję do „Króla Rogera“ (śmiech).
Małgorzata Wojcieszyńska, Koszyce
Zdjęcia: Stano Stehlik
Redakcja składa podziękowanie dyrekcji Instytutu Polskiego za zaproszenie na koszycką premierę „Króla Rogera“, gdzie doszło do spotkania z bohaterem wywiadu.