CZUŁYM UCHEM
Popołudniowe Slnečné jazerá w Sencu dla relaksu, a potem powrót do domu i kolejny niesamowity zachód słońca. Słowacja w jakichś 70 procentach pokryta jest górami. W Polsce góry i wyżyny to ok. 9 procent powierzchni. A jednak u podnóża Karpat przyszło mi dorastać, dlatego poranne mgły, snujące się o świcie lub o zmierzchu po pochyłościach terenu, były częstszym widokiem niż wschody i zachody słońca.
Taki urok zamieszkiwania krzywizn. Dopiero na równym jak blat stołu południu Słowacji odkryłem czar pachnących słonecznikiem zachodów. Pędzimy więc autem przez dotknięte żniwami pola, spowite w płonącej poświacie, a z głośników IMT SMILE. Wakacyjnie na potęgę. Zastanawiam się, który polski zespół mógłby wywołać we mnie podobne emocje, skojarzenia i wibracje.
De Mono było gigantem. Kto pamięta, ten wie. I mogło być jeszcze większe, ale zostało przetrącone przez wymóg nijakości komercyjnych stacji radiowych i wydawnictw przełomu wieków. Niestety De Mono stało się komercyjne wcześniej, było więc łakomym kąskiem dla nowych mediów. Podzieliło los takich zespołów, jak Ira czy Wilki.
Oczywiście upraszczam. Domniemywam tylko, a to się nie godzi przecież. Nie znam kulis i wszystkich złożoności. Licentia poetica, wybaczcie. Odczuwam jednak potrzebę rozliczenia się z żalem nad upadkiem ww. zespołów. Zanim De Mono się rozcieńczyło, zgrabnie kombinowało.
To chyba najbardziej nowojorski z polskich zespołów. Kto choć trochę śledzi tę scenę, wie, co mam na myśli. Słyszę w nim trochę Beastie Boys, trochę Talking Heads, a najbardziej Living Colours, jest też Englishman In New York dla równowagi. Nomen omen, zespół w 1991 r. spędził w Nowym Jorku dwa miesiące, więc pewnie jest coś na rzeczy.
Solidny, brzmiący wokal Krzywego, talent kompozytorski i tekściarski Kościkiewicza oraz umiejętności pozostałych muzyków pozwalały na więcej. Czegoś jednak zabrakło. Może tego nowojorskiego flow nad Wisłą. Mam tu na myśli kwestie artystyczne jedynie, bo jeżeli chodzi o poziom popularności, De Mono sięgnęło szczytu.
Dowodem na to jest podwójnie platynowa, trzecia w dorobku zespołu płyta pt. Stop wydana w 1992 roku. De Mono jednak już samym debiutem, płytą Kochać inaczej mocno zaistniało na polskim rynku. Na śniadanie zjedli tytuł zespołu roku i albumu roku. Kolejna płyta Oh, yeah nie spuściła z tonu, hity Moje miasto nocą i wspaniałe, princeowskie Zostańmy sami z Kayah na wokalu wspomagającym.
Wysokie loty zaliczył jeszcze czwarty krążek pt. Abrasax, z utworami Kamień i aksamit oraz Dwa proste słowa. Tutaj słychać już silny wpływ saksofonisty Roberta Chojnackiego, który niedługo potem we współpracy z Piaskiem wyda popularny album Sax & Sex. To wszystko dowodzi, że De Mono nie było przypadkowym zespołem.
Ale to na Stopie znajdują się Ostatni pocałunek, Statki na niebie z ikonicznym intro i nieśmiertelne Znów jesteś ze mną. Idące po sobie trzy utwory, które pozamiatały listy przebojów. Pozamiatały również nasze umysły i dusze. Dla osób, które w tamtym okresie dorastały, utwory te stały się życiowym soundtrackiem, a to jest to, co tygryski lubią najbardziej. Wystarczy, że któryś z wyżej wymienionych utworów poleci gdzieś w tle, a czas zaczyna płynąć inaczej.
Nie pozwólmy jednak, aby sentyment przysłonił nam walory tego krążka. Oprócz trzech megahitów to zestaw solidnych piosenek o czymś, które mimo różnych inspiracji mają silny wspólny mianownik. Mocno mnie dziś dotykają Wojny z miłości, kręcą mnie swoim boogie drivem Twoje ulice i rockandrollowy Szary pył czy springsteenowski Płomień. To bardzo amerykański krążek, świetny na wakacje, po wakacjach i do samochodu.
Łukasz Cupał