CZUŁYM UCHEM
Dziś znów będzie o głosie. O głosie i o utracie głosu. Zdarzyło mi się to kiedyś. Straciłem głos na ponad pół roku. Nic nie bolało, nic nie drapało, czułem się normalnie, ale głosu nie było. Wydawać by się mogło, że nic nie zwiastowało problemu, ale jak na to patrzę z odstępem czasu, to sygnały były, lecz subtelne bardzo.
Oczywiście w kontekście śpiewu o tym wspominam. Najprostsze piosenki dla dzieci były poza zasięgiem. Absolutna bezradność wobec ułomności, której podstaw się nie rozumie. Bezgraniczna frustracja z powodu niemożliwości wyrażenia siebie. Tak to już jest z głosem. Póki go mamy, traktujemy jak coś oczywistego.
Natomiast faktem jest, że głos, tak samo jak wszystko inne na tym świecie, nie jest niczym oczywistym. Banał, do którego zrozumienia potrzebna jest strata. Głos trzeba szanować, dbać o niego i chronić go przed szkodliwymi czynnikami.
Czy kojarzycie ikoniczną dziś już okładkę dla magazynu „Q”, na której, siedem tygodni po śmierci Kurta Kobaina, pod wymownym tytułem Hips, Lips, Tits, Power pojawiły się trzy diwy popkultury: Björk, Tori Amos i moja ukochana PJ Harvey, legitymizując tym samym erę feministyczną w popie? To zjawisko równolegle było widoczne również na naszej rodzimej scenie, dając nam wiele dobrego.
Mieliśmy nawet swoje trzy diwy: Kasię Kowalską, Kasię Nosowską i Edytę Bartosiewicz. Szczególnie Bartosiewicz, z krwi i kości songwriterka – zjawisko niezwykle rzadkie w Polsce, o czym już pisałem –była wyjątkowo zjawiskowa. W latach dziewięćdziesiątych praktycznie każdy singiel firmowany nazwiskiem artystki był strzałem prosto w serce. Sen, Tautaż, Szał, Zegar, Ostatni, Jenny, czy Skłamałam to piosenki-pomniki tamtego okresu, promujące trzy najbardziej znane albumy Bartosiewicz.
Te dwa ostatnie utwory otwierają wydaną 1 czerwca 1997 r. płytę Dziecko i trudno sobie wyobrazić bardziej ikoniczne otwarcie albumu. To właśnie do słowa „ikona” skradam w trudzie i znoju, bo Edyta Bartosiewicz jest ikoną popu i potwierdzić to winien każdy czterdziestoparolatek z polskim rodowodem!
Po anglojęzycznym debiucie Love z 1992 r. przychodzi czas na podwójnie platynową płytę Sen, która spokojnie mogłaby być tematem tego artykułu. A dlaczego nie jest? Ponieważ dopiero na następnym albumie Szok’n’Show współpracę z wokalistką podejmuje Maciej Gładysz, który w tamtym czasie miał już na koncie przynajmniej dwa ikoniczne albumy z zespołami Wilki i Human, o których już pisałem.
To właśnie on stempluje swoim brzmieniem markę artystki. To właśnie jego gitara jest jednym z głównych elementów ówczesnego muzycznego krajobrazu. Pamiętam doskonale, jakim szokiem był Szok’n’Show i jak mocno wdarł się w rzeczywistość. Wystarczy sobie posłuchać z tej płyty utworu Ostatni i poczuć jeszcze raz to, co z nami robi od trzydziestu już lat. Ten album również mógłby być tematem tego artykułu.
A dlaczego nie jest? Ponieważ dopiero płyta Dziecko, zarejestrowana w Studio Buffo w Warszawie i wyprodukowana przez Leszka Kamińskiego – ówczesnego męża artystki; ich prywatna relacja to kolejny instrument na płycie – jest esencją Edyty Bartosiewicz. Nomen omen, czuć jej matczyną miłość do tego albumu, czuć, że to jej prawdziwe dziecko.
Ikoniczne otwarcie, namacalna atmosfera, nasycenie emocjami, surowe brzmienie, rejestracja albumu na tzw. setkę, Jenny, Skłamałam, Nie Znamy Się, Dziecko czy kapitalne Wśród pachnących magnolii i ten rozwibrowany emocjami przepiękny głos Edyty. Głos, który ją zostawił na wiele lat, a teraz wrócił. Cieszmy się nim, bo nic nie jest oczywiste! Dlatego to ten album jest tematem tego artykułu. Niech głos będzie z Wami!
Łukasz Cupał