WYWIAD MIESIĄCA
„Ta sala miała dziwne oświetlenie, publiczność była bardzo daleko, a panująca w budynku energia nie ułatwiała zadania. Ale udało się to wszystko przełamać“ – tak komentował swój słowacki koncert Leszek Możdżer.
Trio Możdżer-Danielsson-Fresco przyjechało do Bratysławy na zaproszenie Instytutu Polskiego, by 16 grudnia wystąpić w Radiu Słowackim. Artyści dali z siebie wszystko, a poszukiwanie nowych efektów dźwiękowych przez Możdżera przerodziło się w swego rodzaju show – publiczność z ogromną uwagą śledziła, jakie jeszcze przedmioty położy na strunach fortepianu w celu uzyskania ciekawego brzmienia. „Dziś były do dyspozycji dwa kieliszki i szklanka – komentował swe eksperymenty Możdżer. – Korzystam z tego, co mam pod ręką, nie wożę ze sobą specjalnych akcesoriów“.
Po półtoragodzinnym koncercie, dwóch bisach i kilku wyjściach na scenę, by pokłonić się publiczności, wyrażającej swój zachwyt na stojąco, mogłam porozmawiać z gwiazdą wieczoru. Jak się okazało Leszek Możdżer to bardzo błyskotliwy, otwarty chłopak, który nie ma manier gwiazdorskich, choć w jazzie osiągnął już tak wiele.
Podczas dzisiejszego koncertu byliśmy świadkami mistrzowskich improwizacji. Ktoś kiedyś powiedział, że do improwizacji trzeba być dobrze przygotowanym. Zgadza się Pan z tym twierdzeniem?
Chyba nie. Podczas improwizacji najlepiej jest nie wiedzieć co się zagra. Za każdym razem staram się zagrać coś innego niż zwykle, chociaż po wielu latach uprawiania improwizacji wypracowałem sobie pewne stałe elementy, tego nie da się ukryć.
Funkcjonowanie przy tak nabitym kalendarzu jak Pański wymaga chyba sporo dyscypliny i energii?
Tak, ale wychodzę z założenia, że odpocznę, jak będę mieć 80 lat.
Dużo Pan koncertuje…
Tak, ale najwięcej czasu pochłaniają podróże. W zasadzie podróżowanie, dźwiganie walizek to sedno naszej pracy.
Pan na szczęście nie musi nosić instrumentu.
Tak, uświadomiła mi Pani, jaki jestem szczęśliwy. Ale z kolei co wieczór jestem skazany na inny fortepian, więc to też wiąże się z pewnym dyskomfortem.
O Pana losie zdecydowali rodzice, sadzając Pana w wieku 5 lat przy pianinie. Buntował się Pan wtedy, że musi ćwiczyć gamy i pasaże, podczas kiedy inne dzieci bawią się na podwórku?
Nie za bardzo lubiłem ćwiczyć, ale rodzice wprowadzili reżym i byłem do tego zmuszony. Okazało się, że to dobra inwestycja.
Czy sądził Pan, rozpoczynając naukę w szkole muzycznej, że będzie wirtuozem?
Tak się zapowiadało.
W wieku 20 lat zainteresował się Pan jazzem. Jak do tego doszło?
Trochę słuchałem rocka, popu, ale to właśnie jazz stał się błyskiem objawienia. Jazz tworzą wielkie osobowości, artyści, którzy mają swoje własne oblicza, własne brzmienia i, co najważniejsze, własne nazwiska. Odkryłem jazz jako coś świeżego, żywego, wiarygodnego. Zrozumiałem, że dokładnie to chcę robić!
Muzyka przynosi Panu szczęście i spełnienie?
Nie uważam się za bardziej czy mniej szczęśliwego od kogokolwiek. Szczęście nie zależy od tego, co się robi, ile się zarabia, ale od tego, czy się ma szacunek do tego, co się robi, i czy się potrafi w swoim sercu obudzić wdzięczność za to, co się ma.
Jak to jest w Pana przypadku?
Akurat nad tym pracuję. Nie ma znaczenia, czy jest się listonoszem, czy milionerem. Osobiste szczęście jest kompletnie niezależne od profesji i od stanu konta. Oczywiście, są takie momenty, że czuję się bardzo szczęśliwy na scenie. To takie metafizyczne uniesienia, kiedy czas przestaje istnieć. Wtedy ja przestaję myśleć, a dłonie same mnie prowadzą.
Podczas koncertu w Bratysławie to się zdarzyło parę razy. Czasami jednak dopada mnie absurd sytuacji, w której my – muzycy siedzimy oświetleni reflektorami, a ludzie muszą nas słuchać. Nie rozumiem za bardzo, dlaczego tak się dzieje, dlaczego ludzkość wykształciła taką formę kontaktu.
A wyobraża Pan sobie inną? Jaką?
Jestem tylko wykształconą muzycznie jednostką społeczną, która dopasowuje się do standardów w zakresie porozumiewania się. Tak się zdarzyło, że przez wieki wykształciła się taka forma prezentacji umiejętności obsługi instrumentów.
Ale to nie tylko obsługa instrumentu! Pan ma przecież coś do zaoferowania!
Nie potrafię tego ocenić. Podczas słuchania muzyki ważne jest, by człowiek miał kontakt ze swoim wnętrzem. Być może istnieje coś takiego, jak rezonans metafizyczny, który jest między muzykami a publicznością, ale ja nie mam nad tym kontroli i nie wiem, co się podczas występu dzieje w umysłach słuchaczy.
Odpowiedzią są chyba owacje na stojąco, co miało miejsce także podczas dzisiejszego koncertu.
Do tego też się można przyzwyczaić. Widziałem owacje na stojąco po miernych koncertach. Publiczność niejednokrotnie zrywa się z krzeseł po widowiskach, które, moim zdaniem, na to nie zasługują. Owacje na stojąco nie są w stanie mnie omamić.
Jak to się stało, że 20-latek, który zachwycił się jazzem, od razu wskoczył na wysoką półkę i występował z takimi gwiazdami jak Namysłowski, Stańko. Już wtedy był Pan tak dobry?
Myślę, że byłem utalentowany, pracowity i niedrogi.
A teraz?
Teraz jestem chyba tylko utalentowany.
W czym się Pan lepiej realizuje: komponując muzykę czy grając koncerty?
Jak jestem dłużej na tournee, to tęsknię za tym, żeby posiedzieć w domu i komponować, ale po dłuższym siedzeniu w domu ciągnie mnie w trasę. Myślę, że najlepszy jest taki rozkład zajęć, jak mam teraz, czyli pół na pół.
Kilka lat temu, przed wydaniem płyty „Pasodoble“, mówił Pan, że przyniesie ona duże otwarcie na świat. Spełniło się?
Niemiecka firma fonograficzna ACT dystrybuuje płytę w całej Europie, więc trochę się to spełniło. Ale z doświadczenia wiem, że rzadko kiedy zdarzają się wielkie otwarcia, wielkie przełomy. Cały czas pracuję mozolnie, codzienne zdobywam jakąś tam pozycję i zdaję sobie sprawę, że to będzie trwało i trwało.
Ale Pan już zdobył znaczącą pozycję.
No, może tak… Ale na przykład na koncercie w Bratysławie nie było pełnej sali. Może na następny nasz koncert przyjdzie więcej osób?
Ale sala Radia Słowackiego jest większa niż ta, w której występował Pan w Bratysławie kilka lat temu (poprzedni występ odbył się w Pałacu Prymasowskim – przyp. od red.).
Znowu mi Pani uświadomiła, że jednak się rozwijam.
Często bierze Pan udział w bardzo odmiennych projektach: pop, metal, z grupą Myslovitz…
Ale się Pani przygotowała…
…komponował Pan na zamówienie Jana Englerta dla Teatru Narodowego, dla operetki wrocławskiej. Skąd to ogromne zróżnicowanie?
O tym decyduje wartość artystyczna albo przyjaźń. Niektóre projekty, w których biorę udział, są dla mnie interesujące pod względem artystycznym. Kiedy propozycje padają z ust przyjaciół, z poziomem artystycznym bywa różnie, ale mam komfort, że pracuję z najbliższymi. Oczywiście zdarzyło mi się grać dla pieniędzy, ale to było bardzo rzadko.
A „do kotleta“?
Też. Oczywiście jestem doświadczonym, profesjonalnym muzykiem, grałem w kościele, na weselach, „do kotleta“…
To przeszłość, do której Pan nie chce wracać?
W tej chwili mam tak skonstruowany kontrakt, że konsumpcja podczas mojego występu jest zabroniona.
Wracając do Pańskich projektów, który z nich przyniósł Panu największą satysfakcję?
Jazz daje mi możliwość wyżycia się, a współpraca z innymi muzykami, jak choćby wspólne granie z Patem Methenym czy Davidem Gilmourem, przynosi prestiż.
Czym są dla Pan nagrody, które Pan zdobył, jak np. Paszport Polityki?
To sygnał, że coś w życiu osiągnąłem, chociaż zdaję sobie sprawę, że zadowolenie buduje się inaczej, a nie poprzez ustawianie wokół siebie zdobytych nagród. Jednak kiedy zapraszam do domu gości, nagrody te wyglądają imponująco i robią na nich wrażenie.
Kiedyś powiedział Pan, że mężczyźni wchodzą na scenę, by zaspokoić swoją próżność.
I zdobyć najlepszą kobietę.
Nadal Pan tak myśli?
Już tak nie myślę. Najlepsza kobieta nie istnieje. Ale po co ja wychodzę na scenę, nie wiem. Może Pani mi to powie?
Może chce Pan poruszyć wnętrza innych, odkrywając to swoje za pośrednictwem muzyki?
Nie wiem. Czy ja w ogóle mam prawo poruszać czyjekolwiek wnętrze? Po prostu staram się przyzwoicie zagrać, to wszystko.
Co wystrzałowego planuje Pan na ten rok?
Nigdy nie wiadomo, co jest wystrzałowe, a co nie. Niektóre moje projekty zupełnie przepadały bez wieści, inne stawały się ni z tego ni z owego wystrzałowe. A ja każdy z tych projektów traktowałem tak samo. Nie wiem, od czego to zależy. Trzeba robić swoje, nie przejmować się. I nie czytać dyskusji na swój temat na forach internetowych, bo te mogą zepsuć humor każdemu.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik