Niedoskonały drogowskaz

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Emigrantem zostałem przez przypadek. W moją zarobkowa wyprawę do Szwecji wdarł się niespodziewanie stan wojenny i zostałem. Na żonę i dwoje małych dzieci musiałem zaczekać 2,5 roku. Generał postanowił ich ukarać za mój samowolny„wybór wolności”.

O samej Szwecji słyszałem wcześniej to i owo – były to zawsze opinie dobre. Oczywiście kraj ten znałem też nieco z opowiadań bywalców, bo w latach 70–tych często był on celem wyjazdów zarobkowych. Poza tym z Polski wywiozłem takie pojęcia, jak: szwedzkie windy, volvo, Electrolux, Celsjusz, Nobel, no i oczywiście szwedzki stół oraz potop.

Nie oczekiwałem po Szwedach, że zrewanżują mi się znajomością polskiej kiełbasy, fiata 126p, Sobieskiego czy Sienkiewicza. Wiedziałem tylko, że mają być rosłymi, niebieskookimi blondynami, grającymi w hokeja, a Szwedki mają być im podobne i wyzwolone.

Potomkowie walecznych rajtarów z XVII wieku okazali życzliwość i zrozumienie dla mojej sytuacji z wojną w tle. Zacząłem żywot emigranta pod skrzydłami rządu Królestwa Szwecji. Podobnych do mnie Polaków znalazło się tu około 1000.

Wpadłem w objęcia państwa opiekuńczego i wszystko szło jak z płatka. Mieszkanie, kursy, przedszkole i szkoły dla dzieci. Nie czułem nacisku ani ingerencji, Szwecja, jako doskonale naoliwiony mechanizm państwowy, zaczęła oplatać mnie siecią zarówno uzależnień, jak i wymagań. Nie skarżyłem się, bowiem byłem tu przybyszem z innego świata.

Dopiero po wielu latach spostrzegłem, że opieka państwa była wszechogarniająca i że wielu z przybyłych uważało tę opiekę za ścisłą kontrolę. Innym Szwecja jawiła się jako wyrozumiałe państwo policyjne, w którym można było protestować, buntować się, byle pod państwową kontrolą.

Szwedzi byli dumni ze swego państwa i gdy nadszedł kryzys lat 90–tych, za nic nie dali się przekonać, że raj zbankrutował. Społeczeństwo, od wieków przyzwyczajone do dyscypliny, wiedziało, że rząd wyprowadzi kraj z każdego kryzysu i wszystko będzie jak kiedyś.

Sukces państwa opiekuńczego był ewenementem i udanym eksperymentem na skalę światową. Pomysł na taki model państwa zrodził się w połowie lat 30–tych XX wieku. Oczywiście były na to potrzebne pieniądze, więc społeczeństwo zgodziło się na wysokie podatki, widząc efekty w postaci doskonale funkcjonującej gospodarki i bezpieczeństwa socjalnego, co przekładało się na równość i tolerancję.

Powiadają, że opisać jakiś kraj można po kilku dniach pobytu lub po dwudziestu latach. Mieszkam w Szwecji od ponad ćwierć wieku i z całą pewnością nie mogę opisać ani tego państwa, ani jego społeczeństwa. Cechy państwa opiekuńczego powinny były stworzyć społeczeństwo państwa dobrobytu. Ludzi radosnych i zadowolonych z życia w przyjaznym świecie.

Tymczasem Szwedom doskwiera samotność i poczucie bezradności. Państwo myśli za wszystkich, zaufanie do instytucji państwowych jest duże, a jednak odległości między ludźmi się zwiększają. Szwedzi ufają państwu, bo nie chcą być zależni od sąsiadów czy znajomych. Szwecja, chyba jeszcze teraz uważająca siebie za wzór do naśladowania, stoi na skrzyżowaniu dróg jak drogowskaz, nie wiedzący, czy ma iść wskazywaną drogą, czy tylko stać i ją wskazywać.

Gdy przyjechałem do Sztokholmu, ktoś zwrócił mi uwagę na napis na jednym ze śródmiejskich kościołów: „Najpierw szukamy chleba, a później Boga”, tak różny od katolickiego „Módl się i pracuj”. Protestancki model po trosze rozmywa się w nowym, wieloetnicznym społeczeństwie, ale jest dostatecznie mocny, by dyktować styl życia i pracy. Dziesiąta część mieszkańców Królestwa Szwecji to obcokrajowcy, którzy wnoszą nowe elementy do państwowego światopoglądu, a tym samym protestują przeciwko ingerowaniu państwa w prywatne życie obywateli.

Tadeusz C. Urbański, Sztokholm

MP 1/2009