post-title Profesor Jan Miodek…

Profesor Jan Miodek…

Profesor Jan Miodek…

„Uprawiam patriotyzm mrożkowsko-gombrowiczowski“

 WYWIAD MIESIĄCA 

W przerwie między nagraniami kolejnych odcinków programu telewizyjnego „Słownik polsko@polski” udało mi się przeprowadzić wywiad z profesorem Janem Miodkiem, autorytetem z zakresu poprawności językowej w Polsce, dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, członkiem Rady Języka Polskiego i członkiem Komitetu Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk.

Rozmowa dotyczyła oczywiście języka, ale nie zabrakło w niej też sentymentalnej wycieczki w czasie – do Bratysławy, gdzie na początku lat 70. profesor Miodek spędził miesiąc, ucząc się języka słowackiego.

 

W programie „Słownik polsko@polski” analizuje Pan błędy, które popełniają Polacy. To swego rodzaju walka z zaśmiecaniem języka polskiego, którego poziom jest często odzwierciedleniem tego, co widzimy i słyszymy w mediach. Czy ta walka jest wyrównana?

Z moim nazwiskiem łączone są epitety militarne, choć ja nie walczę, tylko odsłaniam wewnętrzne mechanizmy językowe, które doprowadzają ludzi do jakichś rozterek poprawnościowych. Od początku mojej pracy zawodowej uprawiam szeroko pojętą kulturę języka. W zakresie faktów gramatycznych nie walczę i nawet jeśli ktoś mówi poszłem czy wyszłem, to ja go oczywiście nakieruję na formy poprawne:  poszedłem, wyszedłem, ale robię to beznamiętnie.

 

Są jednak wypowiedzi, do których ustosunkowuje się Pan krytycznie.

Jeśli człowiek prominentny, z wyższym wykształceniem, człowiek publiczny, który występuje przed kamerami telewizyjnymi czy mówi do mikrofonu, posługuje się konstrukcjami typu: mnie to wisi albo wkurzam się czy kogoś opierdzieliłem, to jasną jest rzeczą, że mnie to razi.

 

Które modne zwroty zaskoczyły Pana ostatnio?

Ludzie ulegają modzie językowej zupełnie bezkrytycznie. Pewne formy traktują jak przepustkę do wyższego językowego stylu. Przysłuchując się wypowiedzi pewnego reżysera, zauważyłem, że spontanicznie chciał opowiadać o przedstawieniu teatralnym, ale potem poprawił się i użył okreslenia spektakl. Tak, dziś już nie ma widowisk czy przedstawień, ale musi być spektakl!

Albo słyszę, że ktoś komuś nie oddał stu złotych, ale potem ta osoba poprawia się i używa modnego sformułowania: na dzień dzisiejszy mu sto złotych nie oddał, co jest nonsensem językowym. Albo, podsumowując jakąś dyskusję, prowadzący mówi: My tego tematu nie rozwiążemy, zastępując słowo problem modnym tematem. A przecież temat można poruszyć, zaś rozwiązuje się problemy!

 

Czy Pańskie oceny dotyczą również wypowiedzi polityków?

Dziennikarze w Polsce bardzo chętnie by ze mną o tym rozmawiali. Powtarzam jak mantrę, że pod względem gramatycznym na ogół nie mam nic do zarzucenia politykom, choć zdarzają się wpadki typu: chodzom, robiom, słyszom. Jak każdy przeciętny Polak ubolewam nad znacznym stopniem agresji w języku, którego używają politycy. Niektórzy mnie pocieszają, że obrady w parlamencie ukraińskim czy włoskim są jeszcze bardziej burzliwe.

 

Czy Polacy, w porównaniu z innymi narodami, dbają o czystość swojego języka?

To jest psychologia społeczna. Narody, których historia jest sielanką, z reguły mniej się przejmują językiem, są bardziej otwarte na obce złoża leksykalne. Natomiast te narody, których historia doświadczała, mają w sobie odruch nieufności względem innych narodów, w tym nieufności językowej i przeciętny przedstawiciel takiego narodu jest skłonny twierdzić, że konstrukcja rodzima jest zawsze lepsza od obcej.

 

Ale czy zawsze tak jest?

Sprawozdawcom sportowym mówię, że jak powiedzą dziesięć razy róg, a za jedenastym razem korner, nic złego się nie stanie. Terminologia piłkarska rodziła się w Anglii i szanujący się kibic powinien ją znać. Chodzi tylko o to, żeby znaleźć odpowiednie proporcje. Dziesięć razy możemy użyć określenia spalony, a za jedenastym razem offside.

Gdyby sprawozdawca sportowy podczas całego meczu mówił tylko o offsidzie byłoby to nieznośne, snobistyczne. Moim studentom też mówię, by nie liczyli na to, że będę mówił tylko o liczbie pojedynczej czy mnogiej, o rodzaju męskim i żeńskim, czasem powiem o singularis i pluralis, masculinum i femininum, bo co to za filolog polski, czeski czy słowacki, który nie wie, co to jest femininum!

 

A jak Pan ocenia zachowania Polaków mieszkających za granicą, jeśli chodzi o ich dbałość o zachowanie czystości języka?

Czasami wychodzą ludzkie słabostki – zdarzają się bowiem tacy, którzy po miesiącu pobytu za granicą, pytają, wskazując na lampę, jak to się nazywa. Jest to groteskowe i snobistyczne. Nie można zapomnieć ojczystego języka. Tak jak nawet po 50 latach przerwy ten, kto nauczył się jeździć na rowerze, będzie na nim jeździł.

Ale spotkałem w Stanach Zjednoczonych czy w Kanadzie osoby, które ostatni raz były w Polsce w 1935 roku i nigdy nie było im dane do niej wrócić, a które mówią po polsku jak pani, jak ja.

 

Jakiej udzieliłby Pan wskazówki nam, Polakom mieszkającym na Słowacji, jak zachować czystość języka polskiego w zderzeniu z drugim językiem słowiańskim?

Mogę pani powiedzieć, że umiejętność płynnego mówienia po rosyjsku straciłem przez Słowaków! W 1971 roku pojechałem do Bratysławy na miesięczny kurs Studia Academica Slovaca. Uczyli się tej slovenčiny Kanadyjczycy, Japończycy i inni. Po dwóch tygodniach moi słowaccy przyjaciele stwierdzili, że ja mówię jakimś trzecim, czy czwartym tworem słowiańskim, który nie jest ani polszczyzną, ani slovenčiną, ani češtiną.

Co gorsza, później we wrześniu miałem studentów ze Związku Radzieckiego i moja płynna rosyjskość w języku nagle się skończyła. Po miesiącu pobytu w Słowacji miałem ochotę do nich gadać z czeska, ze słowacka. To paradoksalne, ale  wam jest trudniej zachować czystość języka niż komuś w Kanadzie czy w Stanach Zjednoczonych.

 

W programie „Słownik polsko@polski” z pytaniami do Pana zgłaszają się Polacy z Polski i z zagranicy. Którzy są lepszymi obserwatorami?

Nie da się tego jednoznacznie ocenić. Ci w Polsce czasami szukają dziury w całym, upominają się o logiczność jakiejś konstrukcji, natomiast ci z zagranicy widzą problem natury stylistycznej czy gramatycznej.

 

Z jakim najdziwniejszym pytaniem Pan się spotkał?

Wie pani, one mnie wszystkie jakoś dziwią. Dziwi mnie to, że ludzie nagle mogą się zastanawiać nad czymś, co dla mnie jest przezroczyste i oczywiste. Mnie to rozczula, bo okazuje się, że mamy do czynienia z ludźmi o bardzo wysokiej kulturze języka. Dlaczego? Już przed wojną znany językoznawca Stanisław Szober powiedział: „Kultura języka zaczyna się w tym momencie, gdy w rozpędzeniu dnia codziennego jesteśmy w stanie się zatrzymać na moment i zastanowić, dlaczego ja tak mówię?”.

Przeczytałam w Internecie, że profesor Miodek to autorytet i skarb narodowy. Co Pan na to?

O Boże! Kiedy jadę ze znajomymi samochodem, mówią czasami, że muszą uważać, bo wiozą skarb narodowy. Odbieram to w kategoriach żartu, ale bardzo miłego żartu, co się tu będę krygował przed panią. Ale to zobowiązuje.

 

Z pewnością są też osoby, które w Pańskiej obecności czują się stremowane.

Tak. I mnie to zawsze peszy, bo to jest taka mantra obyczajowa. Czasami ktoś mnie wypatrzy podczas konferencji i twierdzi, że nic więcej nie powie, ponieważ na sali jest Miodek. To taka kokieteria towarzyska.

Ja to w pewnym sensie rozumiem, bo pamiętam, że, kiedy w pokoju przebywał któryś z moich dawnych nauczycieli, to nie miałem odwagi rozpocząć egzaminu i robiłem wszystko, żeby on sobie poszedł. Inaczej prowadzi się egzamin w obecności własnego ucznia,  a inaczej w obecności własnego nauczyciela.

 

Czy jest dziś ktoś taki, w czyjej obecności czuje się Pan stremowany?

W obecności syna, kiedy mam mówić po niemiecku. Byłem jego pierwszym nauczycielem niemieckiego, mówię w tym języku nieźle, ale ja jestem tylko polonistą, a on tę germanistykę skończył i nie ulega wątpliwości, że mówi ode mnie sto razy lepiej i brutalnie mi wytyka błędy. W jego obecności milczę i proszę, by mi tłumaczył.

 

W latach 70-tych przez jakiś czas mieszkał Pan w Niemczech. Potrafiłby Pan sobie wyobrazić, że mieszka za granicą na stałe?

Pobyt w Niemczech był gościnnym pobytem. Nie, raczej nie potrafię sobie wyobrazić siebie na stałe za granicą. Walę w tę Polskę jak w bęben, denerwuje mnie, jestem bardzo krytyczny wobec Polski, wobec rodaków, uprawiam patriotyzm mrożkowsko-gombrowiczowski. Nie znoszę zadęcia bogoojczyźnianego, ale kocham tę Polskę! Mam takie uczucie, które Niemcy nazywają Haßliebe (niemieckie słowo, oznaczające jednoczesną miłość i nienawiść – przyp. od red.), czyli takiej nienawiściomiłości. Nie mógłbym bez tej Polski żyć!

Małgorzata Wojcieszyńska, Wrocław
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 10/2010