Od jakiegoś czasu budzę się wcześniej niż dzwoni budzik. Podchodzę do okna, podnoszę żaluzję i uśmiecham się szeroko, gdy promienie słońca wpadają do pokoju.
Do pracy też wychodzę wcześniej niż zwykle. Wszystko dlatego, że jeżdżę dłuższą trasą. Jeśli muszę pojechać tramwajem, to zazwyczaj nie wsiadam do pierwszego z nich. Przejeżdża pierwszy, drugi, a ja wolę stać na przystanku i powoli chłonąć słońce.
O powrocie z pracy już nie wspominam: w słoneczny, wiosenny dzień udaję przed samym sobą, że mieszkam w zupełnie innej części miasta. Zbaczam z utartego już najkrótszego szlaku. Szukam pretekstu, by jak najdłużej cieszyć się błękitnym niebem i energią płynącą z góry.
Uwielbiam wiosenne, a potem letnie słońce. I nie mam wcale na myśli opalania – bo przecież podobny efekt można osiągnąć w solarium. Cieszę się po prostu, gdy słońce towarzyszy mi podczas zwykłych, codziennych czynności. Uwielbiam myśl, że nawet, gdy jestem w biurze, w domu i w sklepie, wystarczy, bym podszedł do drzwi lub okna, by doświadczyć tego uśmiechu z nieba.
Staram się wtedy nie myśleć, że to wszystko za kilka miesięcy minie i że zmuszony będę wypatrywać słońca ledwo wychylającego się znad horyzontu. Z drugiej strony jakaż to frajda wyczekiwać wiosny i tych pierwszych ciepłych promieni na twarzy.
Czy słońce cieszyłoby mnie tak samo, gdyby świeciło nieustannie przez kilkanaście godzin wysoko nad horyzontem przez okrągły rok? Aby się o tym przekonać, trzeba by zamieszkać w okolicach równika. Cóż z tego, skoro jednak bardzo lubię swoją okolicę. I może jednak trochę lubię tę zimową tęsknotę za słońce.
Mówi się, że piękna kobieta jest jak kwiat. Dzięki słońcu wszyscy możemy być podobni do kwiatów. Choćby do słoneczników, które cieszą się słońcem co najmniej tak, jak ja. Jak się okazuje, takiego słonecznika najlepiej opisuje język węgierski. Jakikolwiek słownik nie wzięlibyśmy do ręki, w każdym z nich stoi jasno, że słonecznik to napraforgó, czyli ‘obracający się ku słońcu’.
Uzmysławiam sobie z radością, że słońce – jeśli tylko dopisuje pogoda – jest dostępne dla wszystkich. No, może dla większości. Tej, która nie mieszka w strefie podbiegunowej. Bogaty czy biedny, każdy może z niego czerpać radość, czy będzie to mój sąsiad, czy też mieszkaniec osiedla po drugiej stronie miasta, pan policjant stojący na skrzyżowaniu czy pielęgniarka spiesząca się na dyżur. Mogą to być też dzieci bawiące się w piaskownicy.
I tylko czasami ogarnia mnie lęk, że ktoś wpadnie na pomysł, aby tę „słoneczną demokrację” ograniczyć. Wprowadzić opłatę abonamentową, obciążyć podatkiem. Jakiś szalony naukowiec rodem z filmów o Jamesie Bondzie może przecież wynaleźć przycisk lub pilota, którym słońce można będzie wyłączyć. W lżejszej wersji – zrobić z niego koncentrat i zapakować do tubek, które sprzedawać się będzie za niewielką opłatą w sklepach internetowym.
I coś Wam powiem – nawet, gdyby na tego typu wynalazki byłoby mnie stać, nie kupiłbym ich. I wcale nie chodzi o to, że zagrożona byłaby w tym przypadku przyszłość naszej planety. Że drzewa i kwiaty straciłyby swoje pożywienie. Że zbankrutowaliby producenci paneli słonecznych oraz że zatrzymałyby się zegary słoneczne. Świat potrzebuje idei, których nie da się kupić. W czasach, gdy idei jest jak na lekarstwo, niech taką rolę pełni chociaż przeciętne, niczym nie wyróżniające się ciało niebieskie. Nasze Słońce.
Kilka wieków temu pewien słynny astronom wstrzymał Słońce i ruszył Ziemię. Ciekawe, czy imć pan Kopernik przypuszczał, że tym, co porusza Ziemię (a w tym – każdego z nas), jest właśnie… Słońce.
Arkadiusz Kugler