Kiedyś nie lubiłem wina. Kiedyś, w zamierzchłych czasach, choć przecież jeszcze nie tak dawno temu. Wtedy, gdy w reakcji na pytanie o dostępne w restauracji wino zazwyczaj padała odpowiedź: „mamy wino białe i …czerwone”. I do tego oczywiście słodkie.
W moim rodzinnym domu wino pojawiało się tylko od święta i – powiedzmy sobie – nie było to nic wykwintnego. Najczęściej były to nieśmiertelne w Polsce marki typu „kadarka” i „bycza krew”. Wino kojarzyło mi się także z napojem, który piją wyłącznie kobiety, chociaż na Górnym Śląsku, skąd pochodzę, i tak przecież króluje piwo. To właśnie pełne jasne z pianką jest tym napojem, który „łączy ludzi”, bez względu na płeć.
Wszystko się zmieniło, gdy zacząłem odwiedzać europejskie południe. Nie, nie chodzi mi o Grecję, Włochy czy inne kraje śródziemnomorskie. Nie mam również na myśli Bałkanów. Chodzi o to południe bliższe nam, Polakom, i zdecydowanie mniej egzotyczne. Takie południe na wyciągnięcie ręki, położone na Morawach czy rozciągające się wzdłuż Dunaju, Bodrogu i Cisy.
Pamiętam pierwszą wakacyjną wizytę w piwnicach Tokaju i smak chłodnego, nalanego prosto z beczki wina. Tamta słodycz złocistego trunku była inna, nienachalna i pełna słońca. To wtedy zrozumiałem, że wino najlepiej smakuje tam, gdzie się rodzi.
Być może dlatego, że słońce zaklęte w winogronach cały czas pracuje, by wydobyć z owoców samo dobro. Być może chodzi o miejscowe powietrze, które drażniąc nozdrza podczas degustacji najlepiej komponuje się z zawartością kieliszka. Niezwykłe wrażenie wywarł na mnie również nowy krajobraz.
Tak musi wyglądać raj! Łagodne wzgórza w kolorze bujnej zieleni, gdzie porządek objawia się w równych rzędach winnego pnącza. Nad wszystkim oczywiście słońce – nie za ciepłe, nie za chłodne; idealne, by obiecać dorodny zbiór, z którego powstanie prawdziwie boski napój. Obietnica ta, dodajmy, zazwyczaj wypełniana jest z nawiązką.
I wtedy przepadłem. Kawałek serca wyrwał się z mojej piersi i potoczył między winne krzewy. Wiedziałem już, że winnice będą odtąd celem moich wycieczek, obiecaną ziemią, do której będę pielgrzymował tak często, jak tylko się da. Zapewne z upływem lat coraz częściej będę również marzył, aby cel tych moich podróży stał się w końcu domem. Emerytura wśród winnic – czyż nie brzmi to wspaniale?
Potem odkryłem też, że najlepsze wino wcale nie musi być słodkie. Polubiłem wino białe, choć rozumiem i tych, którzy kochają rubinową głębię smaku wina czerwonego. Coraz bardziej popularne różowe wino też nie jest żadnym kompromisem.
Tyle smaków, ile gustów i nastrojów. I tylko szkoda, że letnie dni, kiedy można popijać schłodzone wino, kiedyś się kończą. Nie znaczy to jednak, że „słońca w płynie” nie możemy kosztować również zimową porą. Wiem już, że jeśli wino jest naprawdę dobre, po podgrzaniu smakuje równie wybornie, bez konieczności dodawania dodatków i przypraw.
Wino to oczywiście alkohol, ale zauważyłem, że pite z umiarem działa inaczej od reszty trunków. Nie uderza tak szybko do głowy, gdyż przede wszystkim je się smakuje. To pozwala się uśmiechnąć i złapać dystans do otaczającego świata. Nade wszystko jednak wino zbliża do ludzi, pozwala otwierać się na konwersację, otwiera umysł na inny punkt widzenia…
A może nawet pozwala zbliżyć się do nieuchwytnej prawdy. W końcu in vino veritas; w winie podobno łatwiej znaleźć odpowiedź. Choć moim zdaniem, samo wino nie pomoże, jeśli nie delektujemy się nim w towarzystwie ciekawego interlokutora (nie wypada mi chyba w tym miejscu użyć zwykłego słowa „rozmówca”…). Butelka dobrego wina na stole i co najmniej dwa kieliszki zamiast wszystkich komunikatorów i aplikacji świata. Co powiecie na to?
Pijmy więc wino na zdrowie! To mamy tylko jedno, zaś rodzajów, szczepów i odmian wina niebiosa nam na szczęście nie poskąpiły.
Arkadiusz Kugler