Stan wojenny oczami Polaków mieszkających na Słowacji

 ANKIETA 

Dla wielu z nas Święta Bożego Narodzenia 40 lat temu były inne niż wszystkie. Poprosiłam kilkoro rodaków, którzy mieszkają na Słowacji od ponad czterech dekad, by sięgnęli pamięcią do czasów wprowadzenia stanu wojennego w Polsce i opowiedzieli, jak z czechosłowackiej perspektywy widzieli i przeżywali to, co stało się w Polsce 13 grudnia 1981 roku.

 

Ryszard Zwiewka, Bratysława

O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedziałem się w pracy. Pracowałem wówczas również w soboty i niedziele. Na jednym z wydziałów produkcyjnych, gdzie było radio, pracownicy usłyszeli właśnie o czymś, co stało się w Polsce. Zadzwoniono do mnie i poproszono, żebym przyszedł.

Kiedy wszedłem do pomieszczenia, zobaczyłem przestraszone panie, a jedna z nich ze łzami w oczach powiedziała mi, że ma syna w wojsku, który jest od kilku miesięcy na granicy z Polską, i boi się, że będzie wojna.

Pierwsze informacje o stanie wojennym w Polsce usłyszałem też w pracy, z czechosłowackiego radia, gdyż Polskie Radio z trudem można było odbierać. Dopiero po przyjściu do domu już bez zakłóceń słuchałem w radiu Wolna Europa, co się stało naprawdę.

Przeżywałem to bardzo, bojąc się o rodzinę w Polsce, do której nie mogłem się dodzwonić. Zresztą wtedy zawsze były trudności z telefonowaniem, gdyż nie wszyscy w Polsce czy na Słowacji posiadali telefon. Żeby porozmawiać, trzeba było zamówić rozmowę i czekać na połączenie kilka lub kilkanaście godzin.

Po wielogodzinnym czekaniu i połączeniu usłyszałem znane – „rozmowa kontrolowana”. Byliśmy skazani jedynie na wymianę myśli i wiadomości drogą listową. Nikt z naszej rodziny nie był zatrzymany czy internowany, ale i tak sytuacja nie była normalna. Wszystkie informacje, które miałem, pochodziły z mediów czechosłowackich i z radia Wolna Europa. Jak bardzo się różniły, to chyba nie muszę mówić.

W tych okolicznościach święta Bożego Narodzenia były smutne. Nie wiedziałem, co dzieje się z rodziną w Polsce. Razem z żoną byliśmy wtedy młodym małżeństwem, które z rocznym synem mieszkało w nowym nieumeblowanym mieszkaniu, wyposażonym jedynie w radioodbiornik i niewielki telewizor.

Jeśli chodzi o reakcje moich kolegów i znajomych Słowaków, to były one różne. Ich informacje pochodziły jedynie z mediów czechosłowackich, więc wiadomo, jakie były. Do Polski pojechałem dopiero po zniesieniu stanu wojennego. Wcześniej odwiedzali nas działacze „Solidarności“ i nie tylko, którzy otrzymali propozycję „nie do odrzucenia”, czyli opcję wyjazdu z Polski Ludowej.

Wszyscy, którzy jechali do Wiednia, zatrzymywali się u nas w Bratysławie i to była ich ostatnia noc, spędzana w kraju strefy komunistycznej. Niektórzy z nich mieszkają teraz w Stanach Zjednoczonych, Republice Południowej Afryki, Austrii, a niektórzy wrócili do Polski. Na szczęście to już minęło, choć konsekwencje odczuwamy wszyscy.

 

Halina Medvedová, Bratysława

Na Słowacji mieszkam od końca czerwca 1977 roku. Kiedy dowiedziałam się o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce, byłam wystraszona. Bałam się o rodzinę oraz tego, że wojska radzieckie wkroczą do Polski.

Byłam bardzo nieszczęśliwa, ponieważ cieszyłam się na święta Bożego Narodzenia. Razem z mężem kupiliśmy nowe mieszkanie. Nic nie powiedziałam swoim rodzicom, gdyż miała to być niespodzianka. Tata próbował dostać zgodę na wyjazd.

Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że rodzice przyjadą na święta. Pamiętam, jak płakałam przy wigilijnym stole. Rodzice przyjechali 1 maja, tydzień przed urodzeniem mojej trzeciej córki. Czterdzieści lat temu nie było Internetu, a informacje były ograniczone. Ludzie tutaj różnie się zachowywali, a sytuację w Polsce porównywali do 1968 roku w Czechosłowacji.

Wojska słowackie w gotowości czekały na granicy, a żony i matki żołnierzy, bojąc się o swoich mężów i synów, mówiły o nienawiści do Polski i Polaków. Były to jednak odosobnione przypadki. Takie przykre słowa na szczęście nigdy nie padły z ust moich znajomych i przyjaciół, którzy byli dla mnie mili.

W 1978 roku załatwiłam z komendą hufca w Lęborku letni obóz dla słowackich dzieci. Wymienne obozy najpierw w Lęborku, a potem w Kołobrzegu odbywały się do roku 1991. Wielu Słowaków z mojego otoczenia miało więc pozytywny stosunek do Polski i Polaków, co bardzo pomogło mi w grudniu 1981 roku.

 

Alina Kabele, Šamorín

W 1972 roku zamieszkałam w Bratysławie. W sierpniu 1981 roku pojechałam na wakacje do rodzinnego domu. Tarnobrzeg to małe spokojne miasto, ale każdy bał się utraty pracy. Pamiętam, że mój brat się nie bał. Był nauczycielem w technikum i z pełnym zaufaniem rozmawiał z uczniami o sytuacji w kraju.

Jak się spotkaliśmy, dużo mi opowiadał, puszczał piosenki konspiracyjne, na przykład Rosiewicza, który śpiewał o mrówkach czerwonych stojących na granicy wschodniej, oraz kawały na ten temat. Mama się ucieszyła, bo mogłam iść do urzędu miasta po kartki żywnościowe dla mnie, męża i moich trzech córek. W urzędzie nie mieli żadnych zastrzeżeń i jeszcze dołożyli mi kilka kartek.

O wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce dowiedziałam się z telewizji, będąc w Bratysławie. Przed świętami dokładnie 15 grudnia, wybrałam się sama do Polski. W ogóle nie rozumiałam, co to jest stan wojenny. Przecież jechałam do domu, do rodziny, a oni na granicy potraktowali mnie, jakbym jechała z zamiarem zorganizowania przewrotu.

Do paszportu wbito mi dużą pieczątkę z informacją, że do pięciu dni muszę wrócić do Czechosłowacji albo zostać na zawsze w Polsce. Wróciłam do męża i dzieci do Bratysławy. W następnym roku, kiedy brat i mama chcieli przyjechać do nas, musieli mieć zaproszenie ode mnie, potwierdzające, że zapewnię im mieszkanie i środki na pobyt. Przyjazd w celach turystycznych nie wchodził w rachubę.

A jak reagowali Słowacy i Czesi na wprowadzenie stanu wojennego w Polsce? Niektórzy się cieszyli i mieli nadzieję, że może nareszcie coś się zmieni. W Czechosłowacji, w przeciwieństwie do Polski, w sklepach można było kupić wszystko, więc nie cierpieliśmy z tego powodu.

Pamiętam taką sytuację, gdy przyjechała do mnie mama i wybrała się do bratysławskiego sklepu z nabiałem, by kupić ser. Sprzedawczyni, usłyszawszy język polski, odmówiła jej sprzedaży. Powiedziała, że Polacy wszystko wykupują i niech nie strajkują i nie buntują się przeciwko reżimowi, to też będą wszystko mieli w sklepach. Było to bardzo smutne.

 

Henryk Feliks, Bratysława

Na 13 grudnia 1981 roku mieliśmy z żoną przygotowanego szampana, bo tego dnia mijała właśnie trzecia rocznica mojej przeprowadzki do Bratysławy. Ale nie było ani szampana, ani radości.

W moich wspomnieniach na temat stanu wojennego nie sposób pominąć zachowania tutejszych organów i inwigilacji mojej osoby w pracy. Muszę się przyznać, że wydarzeń tego okresu nie komentowałem i nie oceniałem ani wówczas tutaj, ani potem w Polsce. Gdy ten ponury okres się skończył, postanowiłem o nim zapomnieć. Teraz pierwszy raz wracam pamięcią do tamtych czasów.

Od chwili przeprowadzki do Bratysławy codziennie włączałem mój radioodbiornik, aby słuchać wszystkich nadawanych programów Polskiego Radia Warszawa, które emitowano na falach długich na częstotliwości 225 kHz.

Ręce mi opadły, gdy usłyszałem komunikat wygłoszony przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego: Ogłaszam, że dziś w nocy Rada Państwa wprowadziła na całym obszarze państwa stan wojenny!!! Ogarnęło mnie uczucie bezsilności, gniewu i rozgoryczenia.

Mieliśmy z żoną jechać do mojej mamy, która od początku roku bardzo chorowała. Czułem rozpacz i bezsilność. Przebywałem w sąsiednim, ale obcym kraju. Bez informacji o tym, co się dzieje z chorą mamą. Beznadziejna sytuacja. Codziennie próbowałem dzwonić do Polski.

Kilkakrotnie odwiedziłem Konsulat Generalny, wielokrotnie telefonowałem do urzędu celnego w Cieszynie, by dowiedzieć się o możliwościach podróży do Polski. Rachunek za telefon pęczniał, a informacji nie było. Z wiadomości telewizyjnych nie dowiedziałem się nic pożytecznego; to były tylko same jałowe informacje. W zaistniałej sytuacji moje święta Bożego Narodzenia były smutne.

Nie miałem ochoty na wigilię z teściami, nic mnie nie interesowało. Bo jakie mogły to być święta ze świadomością, że matka i krewni znajdują się w kraju objętym stanem wojennym? Gdzie na ulice wyjechały czołgi, a junta wojskowa krwawo tłumiła jakikolwiek opór ludności. Stan wojenny bardzo zmienił moje życie. Potem wyjeżdżałem do Polski nie dłużej niż na 2-3 dni.

Zrezygnowałem też z planowanego urlopu w Polsce. To, co się stało 13 grudnia1981 roku, na dłuższą metę przekreśliło moją zawodową współpracę z kolegami z Polski. Pracowałem w firmie Doprastav, która asfaltowała autostrady i koryta zapory w Gabčikovie. Planowana współpraca z polskimi firmami nie doszła do skutku ze względu na brak zaufania i podejrzliwość partnerów obu krajów.

Utrudnienia piętrzyły się na każdym kroku. Problemem było uzyskanie pozwolenia na pobyt dla cudzoziemców w Czechosłowacji, gdyż Polacy nagle stali się w oczach niektórych tutaj niepopularni, a nawet niebezpieczni! Do Polski pojechałem dopiero w 1983 roku. Jeszcze wówczas widoczne tam były efekty stanu wojennego.

Gdy chciałem odwiedzić mamę w Polsce, musiała ona jeszcze przez kilka lat posyłać mi zaproszenia poświadczone notarialnie, że zapewni mnie i mojej żonie noclegi, wyżywienie i opiekę lekarską na czas pobytu. W Czechosłowacji reakcje na stan wojenny były różne. Jedni mi współczuli, inni szykanowali, a teściowie bali się o córkę, gdy kiedykolwiek później jechaliśmy z wizytą do Polski. Niektórzy słowaccy znajomi byli przesiąknięci propagandą.

Ludzie mieli tu różne opinie. Jedni odwoływali się, że przecież jesteśmy w Układzie Warszawskim, inni wskazywali na Wielkiego Brata ze Wschodu, a jeszcze inni mówili, że lepiej, iż wprowadzono stan wojenny, niż by na Polskę najechały wojska bratnich armii. Propaganda była głośna i bolesna, a słuchanie tych opinii poniżające.

Muszę dodać, że od chwili powstania „Solidarności“ w pracy byłem  co drugi dzień wzywany do dyrektora wydziału kadr. Za każdym razem obawiałem się, że dostanę wypowiedzenie. Trwało to jeszcze prawie dwa lata. Z czasem częstotliwość wizyt na dywaniku u dyrektora się zmniejszyła. Moje odczucia i wspomnienia, które we mnie tkwiły od tamtych czasów, pozostały niezmienione do dziś.

Magdalena Zawistowska-Olszewska

MP 12/2021