Drobny chłopaczek z cienkim głosem

 CZUŁYM UCHEM 

Roił sobie Rojek, że sławny zostanie, myślał Myslovitzem świat cały podbijać, wysoko on chciał wzlecieć do gwiazd może samych na papierowych skrzydłach. A myśmy się śmiali, że chuchro takie z niego, gitara za wielka i śpiewa ciut za cienko w tych swoich piosenkach.

Gdy na szkolnych dyskotekach wyli wszyscy do Peggy Brown, śmialiśmy się dalej, że britpopowy klaun. A gdy potem na studiach Myslovitz z koncertem w małopolskie zjechało, też się śmialiśmy, ale hulaliśmy, że od tego hulania ławkę złamaliśmy na rynku bocheńskim. I raczej tak niechcący, nie po chuligańsku, czy dla awantury, zwyczajnie ławka nie wytrzymała naporu młodości w czasach popkultury. A gdy po studiach długość dźwięku samotności zagrzmiała na niebie, śmialiśmy się jeszcze przez łzy trochę, ale z siebie…

A gdy potem Myslovitz bez Rojka został, to nie śmiał się już nikt, bo nie wypadało. I tak wrzuceni w te swoje życia lepsze, czasem gorsze, w tę codzienność drapiącą od pretensji i roszczeń, w której został Myslovitz, lecz Rojek sobie odszedł – przyznam szczerze, baliśmy się, czy nas nie opuścił, skoro tyleśmy się z niego śmiali.

Proszę mi wybaczyć dwie rzeczy. Po pierwsze, nie będzie o Myslovitz – do Myslovitz jeszcze wrócę. Po drugie – ten wstęp – jakoś tak sam wyszedł. Gdy sobie zacząłem układać w głowie wątki związane z Arturem Rojkiem, poczułem nagle, że jest mi głupio. Bo rzeczywiście długo pokutował u mnie wizerunek drobnego chłopaczka z dziwną fryzurą, śpiewającego cienkim głosem proste piosenki.

Zresztą nie tylko u mnie. To był jakiś rodzaj zjawiska, było dobrze sobie poszydzić z Myslovitz i z Rojka. Ale Artur Rojek zawsze był krok przed wszystkimi. Jest geniuszem, człowiekiem orkiestrą, jest jedną z nielicznych postaci w polskiej kulturze, która wybudowała sobie naprawdę mocną markę osobistą, bazując jedynie na działalności artystycznej.

Rojek jako artysta solowy zadebiutował w 2014 r. albumem Składam się z ciągłych powtórzeń. I ja się tu teraz będę rozpływał, drodzy Państwo, ponieważ jest to album tak dojrzały i spójny, że trudno mi znaleźć jakiś jego odpowiednik. W zasadzie to koncept-album. Ten krążek jest ze mną od samego początku i wraz z upływem lat drąży mnie coraz głębiej i czyta jak otwartą książkę.

Jest jak lustro, w którym mogę się przeglądać. Lubię myśleć, że Składam się z ciągłych powtórzeń powstało specjalnie z myślą o ludziach urodzonych w latach siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych, którzy pamiętają całkiem inną rzeczywistość, a którzy właśnie teraz są na półmetku albo lekko za nim i muszą sobie jakoś poradzić z tym procesem, który przygotowuje ich na finisz. Dla takich ludzi jest to przede wszystkim album.

Brzmienie gitar, elektroniki, teksty piosenek, aranżacje, wszystko służy potęgowaniu poczucia zawieszenia w życiu i wszechobecnego, namacalnego przemijania. Lato 76 jest wspomnieniem dzieciństwa, Beksa, w której nawet użyty wulgaryzm jest piękny, bo jest tam, gdzie ma być, i jest taki, jak ma być.

Kot i Pelikan ściska za serducho, bo przecież dawno temu sam jeździłem po parku na Pelikanie, a teraz jeździ Franek i krzyczy: „Nie musisz trzymać, jadę sam!“, Kokon, w którym rzeczywiście ćma się szarpie. Przy Lekkości naprawdę robi mi się lekko i smutno jednocześnie, bo jest o umieraniu.

Całość podsumowuje miniaturka Pomysł 2, gdzie zachodzę w głowę razem z AR, co takiego się stało, że twarze starszych kobiet są piękniejsze niż te nowe. Cudowna płyta! Gdyby ktoś miał ochotę na więcej, polecam wydany w 2017 r. świetnie brzmiący Koncert w NOSPR. Kończę już, bo jakoś tak „mimochodem czuję, że z każdym dniem mam coraz mniej”.

Łukasz Cupał

MP 3/2023