„Ojcze nasz, któryś jest w niebie…“ – kiedy słyszymy tę modlitwę, oglądając najnowszy film Agnieszki Holland p.t. „Zielona granica“, czujemy, że jest to jeden z bardziej przejmujących momentów. Albo ten, gdy matka stara się napoić swoje spragnione dziecko odpowiednio naginając gałązki choinki, po ktorej spływają krople wody.
Przejmujących momentów jest dużo więcej. Właściwie cały film przejmuje i odbiera mowę. Do tego stopnia, że nikt nawet nie pomyśli, by sięgnąć po popcorn. Bo jest to opowieść, którą napisało samo życie. Niestety. Dotyczy uchodzców na granicy białorusko – polskiej, których skusił reżym Łukaszenki, obiecując szybkie dotarcie do Unii Europejskiej.
A tymczasem „gwarantuje“ przepychanki przez płot żyletkowy na drugą stronę granicy. Druga strona nie chce „gości“, więc przepycha też. I tak w kółko: raz tu, raz tam. W tak zwanym „międzyczasie“ całe rodziny mieszkają w lesie: rodzice z małymi dziećmi, starcy, kobiety w ciąży.
Poznajemy bohaterów i ich historie. To właściwie jedna opowieść, ale opowiedziana z różnych stron, przez kilka osób: oprócz uchodźców, poznajemy pograniczników, ale i aktywistów, niosących pomoc.
Nie będę więcej opisywać. Agnieszka Holland też o filmie nie chciała mówić w swojej przemowie nagranej na kamerę a zaprezentowanej przed premierową projekcją dla słowackiej publiczności. „Jestem ciekawa, jak odbierzecie na Słowacji ten film, bardzo żałuję, że nie mogę być dziś z wami, bo zapewne w sali kinowej są moi znajomi, z którymi chętnie bym się spotkała“ – mówiła artystka. Pierwsze reakcje widzów były podobne do tych, które obserwowaliśmy w Polsce: szok, smutek i ból.
Jak pisałam wyżej: film przejmuje i odbiera mowę, ale muszę dodać, że tych, których ludzki los nie przejmuje, do kin nie przyciągnie. Niektórym łatwiej bowiem zanegować problem, czy rzetelność narracji, niż się przejąć.
mw
Film ze słowackim tytułem „Hranica“ wszedł na ekrany słowackich kin 19 października.