Mówią, że w Australii kangury skaczą po ulicach. Prawda czy fałsz? Jak smakuje ten kraj? Coś między pastą vegemite a tortem Pavlova. Zapraszam na drugą część reportażu z Australii, w której opisuję, na ile stereotypy i wyobrażenia o niej pokryły się z moimi spostrzeżeniami.
Kierunkowskazy vs. wycieraczki
„Zawsze trudno mi się przyzwyczaić, będąc w Australii, do prowadzenia samochodu po lewej stronie. Mało tego, mylą mi się kierunkowskazy z wycieraczkami“ – skarżył się nasz znajomy, stały bywalec tego kontynentu, zanim wraz z mężem wyruszyliśmy w tamtym kierunku.
Mój mąż chętnie podejmuje tego typu wyzwania i już nie raz prowadził samochód w ruchu lewostronnym, czy to na Malcie, czy to na Cyprze. Zastanowiły nas jedynie te wycieraczki i kierunkowskazy. Będąc już na miejscu, w Sydney, zrozumieliśmy, co nasz znajomy miał na myśli.
Okazało się, że w Australii również i one zostały zamienione i znajdują się po przeciwnych stronach kierownicy, stąd często zdarzało się i nam, że zamiast sygnalizować skręt, uruchamialiśmy wycieraczki. „To wymaga dużego skupienia, bo żadna automatyka w prowadzeniu samochodu się nie sprawdza“ – komentował mój mąż zza kierownicy.
Zresztą takich obszarów, wymagających uwagi i skupienia, było więcej – wiadomo, jak to za granicą bywa, gdzie człowiek musi rozwikływać zagadki, by zrozumieć, jak niektóre rzeczy działają. O takich różnicach, do których trzeba się przyzwyczaić w Australii, jak m.in. o porach roku czy różnicy czasowej, pisałam w poprzednim odcinku reportażu.
Skazańcy w Australii
W nowym miejscu człowiek zauważa też rzeczy, które dla tubylców są oczywiste. Moją uwagę zwróciły znaki informujące o przejściu dla pieszych. Pokazują one bowiem nogi w ruchu. Spodobały mi się też eleganckie skrzynki pocztowe w kolorze czerwonym – jak się potem dowiedziałam, stanowiące jeden z symbolów Australii.
Na szczęście odległości tu liczone są w kilometrach, a wagę podaje się w kilogramach, choć wpływy brytyjskie są tu bardzo widoczne. Wszystko to za sprawą kolonialnego charakteru kraju. Wiadomo, stoi za tym wieloletnia obecność na tym kontynencie Brytyjczyków, którzy rozpoczęli kolonizację jego wschodniego wybrzeża (Nowa Południowa Walia).
W 1788 r. w rejonie dzisiejszego Sydney wylądowała tzw. pierwsza flota z grupą brytyjskich skazańców, a Australia stała się miejscem ich zsyłki. Szacuje się, że w ciągu 80 lat do kolonii australijskich zostało zesłanych ponad 160 000 skazańców.
Z brytyjskim akcentem
Co ciekawe, kraj ten jest powiązany unią personalną z Wielką Brytanią, co oznacza, iż każdy monarcha brytyjski jest jednocześnie monarchą Australii. Te powiązania były od dawna, nic więc dziwnego, że większość osób, które na początku XX w. przybyły do Australii, stanowili brytyjscy migranci, szukający zdrowego i dostatniego życia w innej części Imperium.
Obecnie Australia jest niezależnym krajem, choć niektórzy spierają się, kiedy do tego uniezależnienia doszło. Według oficjalnej strony rządowej stało się to 1 stycznia 1901 r., ale nie wszyscy wskazują tę datę jako moment uzyskania niezależności – wymienianych jest bowiem też kilka innych, aż do roku 1988.
Obowiązuje język angielski, choć doczytałam się, że można tu usłyszeć aż 250 różnych języków, a najczęściej używanym w Sydney językiem (oprócz angielskiego) jest mandaryński, którym posługuje się aż 9,9% populacji tegoż miasta. Sydney liczy w sumie prawie 5,5 mln mieszkańców i nie jest stolicą kraju. Tą jest bowiem Canberra (jest to efekt sporu pomiędzy władzami Sydney i Melbourne o to, które miasto powinno pełnić tę funkcję, a jak wiadomo, gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta).
„Kiedy posługujesz się tu angielskim z brytyjskim akcentem, masz większą szansę na zyskanie dobrej pracy“ – dowiaduję się od pewnej Polką, mieszkającej na tym kontynencie od ponad 40 lat. Jej córka wyrastała już w Australii, ale kiedy zrozumiała, dlaczego akcent jest tak ważny, uczęszczała na specjalne kursy, by mówić właśnie z takim akcentem.

QVB -luksus sprzed 100 lat
Jeśli chodzi o architekturę brytyjską, to jest ona obecna w wielu miejscach Sydney, a jej chyba najbardziej okazałą wizytówką jest piękna niegdyś hala targowa, dziś elegancka galeria handlowa QVB, czyli Queen Victoria Building. Pierre Cardin nazwał ją najpiękniejszym centrum handlowym na świecie. Jest rzeczywiście okazałe i imponujące – z zewnątrz i wewnątrz!
Zachwyca przepychem, elegancją i zachowanymi elementami sprzed ponad stu lat, jak stare zegary, windy, zdobienia. Budynek został zbudowany w 1898 r. według projektu architekta Georga McRae’a jako pomnik złotego jubileuszu królowej Wiktorii i szybko stał się symbolem dobrobytu i rozwoju Sydney. Na przestrzeni lat przeszedł kilka renowacji, ale dosięgły go także gorsze czasy, kiedy został tak zaniedbany, że rozważano jego wyburzenie. Na szczęście tak się nie stało.

Budynek zachował wiele ze swojej pierwotnej świetności, m.in. ogromną centralną kopułę i przeszklony dach, witrażowe okna czy mozaiki podłogowe, co czyni go doskonałym przykładem architektury wiktoriańskiej. Centrum liczy sobie 190 m długości, jest szerokie na 30 m i zajmuje cały obszar pomiędzy ulicami George i York, Market i Druitt. Na jego czterech piętrach znajdują się galerie handlowe z m.in. butikami najsłynniejszych kreatorów mody, kawiarniami i restauracjami.
Widoki panoramiczne
Wychodząc z budynku QVB , gdzie atmosferę tworzył grający na fortepianie pianista, aż trudno uwierzyć, że świat zewnętrzny pulsuje innym życiem. To ścisłe centrum Sydney, gdzie jeżdżą tramwaje i przechadza się mnóstwo turystów. Tu, przed QVB widzimy po raz pierwszy bezdomnych – wtedy uświadamiamy sobie, że ich obecność nie jest tak oczywista, jak w innych częściach świata.

Stąd już tylko dwa kroki do słynnej wieży widokowej Sydney Tower Eye, gdzie z wysokości 309 m można obserwować przepiękną panoramę miasta z widokiem na ocean, port, zatoki, operę , a przy dobrej widoczności Góry Błękitne, oddalone ok. 100 km od miasta. W obrębie Sydney znajduje się aż 100 plaż! Jest co podziwiać z góry i na dole, bowiem na ulicach centrum, co krok napotykamy ulicznych artystów, jesteśmy też świadkami kręcenia teledysku.
Gdzie te kangury?
„Widzieliście już kangury?“ – dopytywał nas przez Internet pewien znajomy ze Słowacji, który w mediach społecznościowych bacznie śledził naszą podróż. A my? Wciąż nie mieliśmy okazji spotkania kangurów. „Można je spotkać koło szpitala St. Leonard w North Sydney wcześnie rano, mniej więcej ok. czwartej wychodzą“ – podpowiadała znajoma od wielu lat tu mieszkająca i podsyłała zdjęcia, kangurami. A my wciąż nic! Wiadomo, w centrum ruchliwego miasta raczej trudno je spotkać, więc postanowiliśmy, wyjechać na wycieczkę poza Sydney i udać się w miejsce, gdzie spotkanie z kangurami to pewnik.

Koale i kangury w Reptile Parku
Tym miejscem jest Reptile Park, usytuowany ok. 70 km na północ od Sydney. Najpierw obserwowaliśmy krokodyle, wygrzewające się na obrzeżach jeziorka lub wynurzające się z wody. Potem dotarliśmy do koali – ależ to są leniuchy! Naprawdę potrafią się nie ruszać przez długi, długi czas, a jak otworzą oczy, to lekki ruch głową w ich wykonaniu już wydaje się wyczynem.
Kiedy wreszcie docieramy na otwartą polanę, mamy kangury na wyciągnięcie ręki. Dosłownie! Są tak przytulne, niektóre wręcz w sam raz do głaskania. Jestem zaskoczona, że ich sierść nie jest jakaś szorstka, jak niektórzy opisują – mnie się wydaje miękka, a same zwierzęta bardzo przyjazne. Być może przyzwyczajone do ludzi, więc nie są tak płochliwe, jak te dziko żyjące.
Później stajemy się świadkami karmienia przez pracownika ogrodu przepięknych kolorowych ptaków. Zabawne jest obserwowanie kangurów, które także liczą na to, że coś im skapnie. Co ciekawe, kangurów w Australii jest prawie dwa razy więcej niż ludzi, bo aż 49,9 milionów zaś mieszkańców tego kraju jest 25 milionów.

Przy odgłosach nietoperzy
W trakcie naszego pobytu w Australii trzy razy zmieniamy zakwaterowanie, za każdym razem spełnia ono nasze oczekiwania. Najbardziej oryginalne wydaje się to, gdzie naszym lokum jest część domu, którą wynajmuje pewne małżeństwo. Dom usytuowany jest na wzgórzu w otoczeniu przepięknej roślinności, z widokiem na ocean. Raj? Chyba tak!
W dodatku apartament jest przeszklony z trzech stron, więc mamy wrażenie, że mieszkamy niemalże na zewnątrz, wśród dzikiej przyrody, która jest tu naprawdę imponująca! No i ten nieustanny śpiew ptaków – jak się potem przekonamy tu także nietoperze wydają oryginalne odgłosy. Wieczorem koncertują ponadto świerszcze. W każdym z apartamentów znajdujemy coś oryginalnego do spróbowania. Przypadają nam do gustu przyprawy i intryguje mikstura w słoiczku. Okazuje się, że to australijski specjał – vegemite.
22 miliony słoików vegemite
Z początku nie wiemy, jak używać vegemite. Okazuje się, że Australijczycy smarują nim chleb, bagietki lub krakersy, ponieważ pasta ma intensywny, słony smak. My robiliśmy także na jej bazie zupę, bo vegemite to wyjątkowa pasta z ekstraktu drożdżowego, bogata w witaminy z grupy B. Stworzył ją w 1922 r. chemik Cyril Callister jako alternatywę dla brytyjskiej Marmite.

Pasta powstaje jako produkt uboczny warzenia piwa, a jej smak wzbogacają warzywa i przyprawy. Ma gęstą konsystencję i intensywny, słony smak. W Australii i Nowej Zelandii roczna jej sprzedaż wynosi ponad 22 miliony słoików!
Kulinarnie: kangur vs. jagnięcina
„Jedliście już kangury?“ – dopytywał pewien znajomy ze Słowacji. Kangury?! Wydawało mi się to straszne, ale gdy przeszukałam oferty niektórych restauracji w pobliżu, okazało się, że są lokale, w których rzeczywiście oferowane jest mięso z kangura. My jednak się nie skusiliśmy, za to spróbowaliśmy tamtejszej jagnięciny, która opisywana jest jako australijski specjał. I rzeczywiście była pyszna, mięciutka i w oryginalnym sosie.

Mało tego, gdybyśmy mieli komuś podpowiedzieć, gdzie można szybko zjeść takie danie, to będzie to…. IKEA w Sydney – ta koło lotniska. Trafiliśmy tam zupełnie przypadkiem. Oprócz smaku delektowaliśmy się też widokiem, który oferuje restauracja tego sklepu – na miasto w oddali oraz na lądujące i startujące przed oknami samoloty.
Na deser z primabaleriną
Wypadałoby coś jeszcze napisać o deserach. Wiedzieliście, że słynny tort Pavlova powstał w Australii? Podobno piękna, bardzo popularna w latach 20. XX w. rosyjska primabalerina Anna Pawłowa, podczas tournée po Australii i Nowej Zelandii, przebywając w hotelu Esplanade w Perth, zażyczyła sobie lekkiego deseru. Według Australijczyków w 1935 r. szef kuchni stworzył dla niej taki deser, który jeden z gości określił jako „tak lekki jak Pawłowa”.
Czy to prawda? Nie wiadomo. My spróbowaliśmy takiego tortu, ale zrobionego na ogólnie dostępnym w sklepach spodzie i… okazał się nieco inny w smaku niż te, które znamy z Europy. Ale nie samymi tortami człowiek żyje, więc w następnym odcinku będzie mowa o architekturze, a na celownik wezmę m.in. słynną operę w Sydney.
Małgorzata Wojcieszyńska, Sydney
Zdjęcia: Stano Stehlik, Małgorzata Wojcieszyńska
























