Wypromowali polską szkołę reportażu na Słowacji

 WYWIAD MIESIĄCA 

10 lat wydawnictwa Absynt

„Wszyscy nam mówili: Chłopaki, jak macie dużo pieniędzy i wolny czas, to możecie się pobawić w wydawanie książek“ – wspomina Filip Ostrowski, który 10 lat temu wraz z Jurajem Koudelą założył na Słowacji wydawnictwo Absynt. Zaczęli polskimi książkami, promując polską szkołę reportażu. Teraz na koncie mają już ponad 230 tytułów, ich marka jest dobrze znana i zyskała spore grono sympatyków. By dowiedzieć się, jak się wszystko zaczęło, odwiedzam siedzibę wydawnictwa, mieszczącą się w Nowej Synagodze w Żylinie,

 

Jeden z Was mieszka w Żylinie, drugi w Krakowie. Jak się poznaliście?

Filip Ostrowski: Pracowaliśmy w tej samej w firmie, w Krakowie, która zajmowała się zupełnie czymś innym, niż my obecnie. Sporo aktywności firmowych mieliśmy wspólnych i tak się zakumplowaliśmy. W czasie podróży służbowych gadaliśmy o wspólnych zainteresowaniach i okazało się, że jest ich sporo. Dwa lata pracowaliśmy razem, więc byliśmy w intensywnym kontakcie.

Juraj Koudela: Firma, w której pracowaliśmy, ekspandowała również na rynki słowacki i czeski, a my byliśmy za nie odpowiedzialni. Już wtedy staraliśmy się zrozumieć specyfikę słowackiego rynku z punktu widzenia polskiego produktu.

 

Juraj, Ty nie jesteś zwykłym Słowakiem, ale powiązanym z Polską.

J.K.: Moja mama jest Polką, żyjącą na Słowacji. Połowa rodziny jest w Polsce. Często ją odwiedzałem, miałem tam babcię, dziadka, mam kuzynów, ciocie, wujków i z tego powodu Polska zawsze była i jest częścią mojego świata.

 

Stąd dobra znajomość polskiego?

J.K.: Z moją mamą nie rozmawialiśmy po polsku, ale był czas, kiedy systematycznie robiła mi polskie dyktanda, żebym się nauczył pisać poprawnie w tym języku.

 

Ciężko było?

J.K.: Mama mi dyktowała teksty, dopóki nie zrozumiałem, na czym polega różnica między „sz“ a „ś“ lub „cz“ a „ć“ itp.

 

Filip, Ty masz powiązania w drugą stronę – ze Słowacją. Jakie?

F.O.: Zakochałem się w Słowaczce. Poznaliśmy się w Irlandii. Pierwszy raz w tym kraju byłem podczas urlopu dziekańskiego, a potem podczas wakacji w roku, kiedy staliśmy się członkami Unii Europejskiej. Lidka tam przyjechała w charakterze opiekunki do dzieci. Poznaliśmy się na plaży, nad oceanem. Lidka została moją żoną, tworzymy więc polsko-słowacką rodzinę w Krakowie, ale odwiedzamy też Słowację. W ten sposób zacząłem się interesować tym, co się w tym kraju dzieje. Jestem osobą ciekawą świata, ale gdyby nie te rodzinne powiązania, to chyba bym się aż tak poważnie nie zainteresował południowym sąsiadem.

 

Jak sobie radzisz z językiem słowackim?

F.O.: Wprawdzie mieszkamy w Krakowie, ale często jeździmy na Słowację. Nauczyłem się mówić po słowacku, chłonąc ten język, słuchając ludzi wokół. Potem moja praca w Polsce pokazała mi, że znajomość słowackiego jest bardzo ważna. No i jak widać, przyprowadziła mnie na Słowację zawodowo.

Który język króluje u was w domu?

F.O.: Kiedy rozmawiamy ze sobą, to wykorzystujemy ten język, w którym łatwiej jest nam coś wyrazić. Korzystam z tego wybiórczo. Gdy chcę coś powiedzieć ciepłego, pełnego miłości, łatwiej mi to przychodzi po słowacku. Może dlatego, że biznesowo wyrażam się częściej po polsku?

 

Juraj, ty też tworzysz mieszany związek?

J.K.: Większość naszej rodziny wychodzi za mąż za obcokrajowców lub się z nimi żeni, ale ja jestem wyjątkiem: miałem żonę Słowaczkę, teraz jestem w związku, także ze Słowaczką.

 

Panowie, w którym języku rozmawiacie ze sobą?

J.K.: W firmie, jak przechodzimy na zagadnienia biznesowe, to przełączamy się na polski, ale często się zdarza, że w następnym zdaniu przechodzimy na słowacki. Pewna terminologia pasuje nam bardziej w tym czy w tym drugim języku.

F.O.: Częściej jednak używamy słowackiego, by rozumieli nas nasi słowaccy pracownicy. Ale w specyficznych momentach, kiedy musimy się zmienić – z przymrużeniem oka – w rekinów finansowych, operujemy polskim (śmiech).

J.K.: Albo gdy cytujemy dialogi z jakiegoś polskiego filmu lub sytuacja wymaga polskiego dowcipu, to wtedy – wiadomo – po polsku.

F.O.: Juraj jest tak osłuchany z językiem polskim, ma świetną orientację w naszej rzeczywistości i rozumie różne niuanse, które są zwykle niedostępne dla obcokrajowców. On ma wyjątkowy poziom rozumienia kultury i specyfiki polskiej.

J.K.: Filip, a mnie bardziej utkwiły w pamięci śmieszne niezręczności w twoim wydaniu, kiedy na przykład mówiłeś, że ktoś „ohorel“(‘spłonął’ – przyp. od red.) zamiast „ochorel“ (‘zachorował’ – przyp. od red.).  Ale i tak słowacki Filipa jednoznacznie zdaje egzamin.

 

Wasze rodziny się przyjaźnią?

J.K.: Już trzeci raz pod rząd spędziliśmy razem urlop nad Bałtykiem.

F.O.: Na co dzień nasze rodziny nie mają ze sobą kontaktu, bo przecież nie zabieram ze sobą żony i dzieci z Krakowa, gdy jadę do pracy w Żylinie. Staramy się rozgraniczać to, co prywatne, od tego, co firmowe.

 

Pamiętacie pierwszą w życiu książkę, która wywarła na was wrażenie?

F.O.: Może to nie była pierwsza przeczytana książka, ale taka, która mocno zaistniała w mojej świadomości. Jako dziecko podróżowałem z rodzicami nad Bałtyk i na wakacje zawsze jechała z nami walizeczka z książkami. Jedną z nich była „Wojna futbolowa“ Ryszarda Kapuścińskiego. Jako mały chłopiec fascynowałem się piłką nożną, do dziś mi to zastało, lubię kopać, rzucać. Sięgnąłem po tę książkę w wieku 10-lat i przeżyłem wielkie rozczarowanie. Była dla mnie zbyt trudna, gdyż mówi nie tylko o futbolu. Ale do dziś pamiętam, jak ta wojna futbolowa zaistniała w mojej świadomości. Pamiętam też „Zapiski na pudełku od zapałek“ Umberta Eco, które wtedy czytali moi rodzice. To były krótkie formy, które poszerzyły mi horyzonty i pokazały, że można myśleć inaczej.

J.K.: Mnie jest trudno odpowiedzieć na to pytanie. Nigdy bym się nie podejrzewał, że będę wydawał książki. Mam starszego brata, który sporo czytał i to on był zawsze zainteresowany literaturą. Ja chciałem, żeby to on mi czytał, bo samemu mi się nie chciało. W ogóle nie miałem ciągot do czytania. To się zmieniło, gdy miałem 18 czy 19 lat, kiedy zdecydowałem, że będę studiował filologię. Wtedy zaczęła się moja przygoda z literaturą, ale bardziej z literaturą piękną, beletrystyką. To był fascynujący świat, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że stanę się częścią procesu wydawniczego.

 

Kiedy nastąpił przełom?

J.K.: Pewne sytuacje życiowe spowodowały, że zacząłem się zastanawiać, co dalej. Wtedy natknąłem się na książkę Pawła Smoleńskiego „Oczy zasypane piaskiem“. Ta książka mnie tak zaintrygowała, że chciałem o niej dyskutować z kolegami na Słowacji, ale się nie dało, bo nie była przetłumaczona. Jedynym rozwiązaniem było ją przetłumaczyć. Dużo w tym czasie rozmawialiśmy z Filipem o planach życiowych. Zastanawialiśmy się, czy przetłumaczyć tę książkę na słowacki, ale co potem? Najpierw chciałem to zrobić i namówić do wydania jakieś wydawnictwo. I chyba wtedy właśnie Filip wpadł na pomysł założenia wydawnictwa. Takiego wydawnictwa, które by się specjalizowało w literaturze reportażu.

 

Z egoistycznych względów, żeby móc pogadać z kolegami o książkach?

J.K.: Wszystko to jest z egoistycznych pobudek (śmiech), bo przecież my także chcieliśmy stworzyć dla siebie dwa miejsca pracy. I tak się złożyło, że te miejsca pracy są połączone z czymś, co lubimy. To brzmi jak bajka! Dlatego z takim entuzjazmem zaczęliśmy naszą działalność wydawniczą.

 

Znaleźliście lukę na rynku słowackim? To chęć teleportowania polskiej myśli, której nie było do tamtej pory na Słowacji?

F.O.: Ona była na pewno, ale nie było wydawcy, który by się tym chciał zająć w sposób całościowy i systemowy.

Dlaczego wam się udało?

F.O.: Mamy luksus uczestniczenia w życiu dwóch państw, co oznacza, że możemy konfrontować nasze obserwacje w Polsce, z tymi na Słowacji. Inni, którzy nie żyją w dwóch kulturach, są na to zamknięci, nie są w stanie dostrzec różnych niuansów. A my dostrzegliśmy właśnie to, co jest ważne dla polskiej kultury, co jest popularne i odniosło komercyjny sukces, a nie jest reprezentowane na Słowacji. To nie znaczy, że nie było literatury reportażu, bo pojawiały się pojedyncze książki, ale nikt nie wpadł na to, żeby całościowo zaangażować się w promocję jednego gatunku. Jesteśmy więc żywym przykładem, że z takiego porównywania może coś wyrosnąć. Że można przeszczepiać pewne pomysły, jak roślinkę z jednej do innej ziemi. Bo przecież Słowacy też są ciekawi świata, o którym piszą reportażyści. Naszym zadaniem było przesadzić tę roślinkę na słowacką ziemię. Mamy swoją działkę i chcemy o tę roślinkę dbać.

 

Czy można powiedzieć, że jesteście importerami tego, co polskie, na Słowację? Absynt może kojarzyć się z Polską?

F.O.: Może! Już przez wzgląd na to, że ja jestem z Polski, pierwsze tytuły były z Polski, mówiliśmy o naszym projekcie, powołując się na polską szkołę reportażu. Jak się popatrzy na naszą produkcję, to polscy autorzy stanowią jedną czwartą naszej oferty czytelniczej.

 

Jest duma?

F.O.: Sprawia mi to przyjemność, że Kapuściński zaistniał na Słowacji, ale koniec końców muszę stąpać twardo po ziemi jako biznesmen i patrzeć pragmatycznie. Są wspaniałe książki, powstałe w Skandynawii, świetnie piszą Amerykanie, są też ciekawe książki angielskie.

J.K.: Marketingowo na Słowacji bardzo dobrze funkcjonuje polska szkoła reportażu, czyli polski reportaż literacki. To jest marka, która zaistniała także dzięki Absyntowi.

F.O.: Polska szkoła reportażu jest częścią składową marki „Polska“ i to ma oddziaływanie na Słowacji. Dziennikarze, mówiąc o naszych książkach, posiłkują się tym skrótem, a to przynosi satysfakcję.

 

Juraj, nadal tłumaczysz polskie książki na słowacki?

J.K.: Przetłumaczyłem pięć lub sześć, ale przy obecnych obowiązkach nie byłbym już w stanie się temu poświęcić. Takie tłumaczenie zajmuje minimalnie pół roku, a mnie to zajmowało półtora roku, a nawet dwa lata. To nie leży w interesie naszego wydawnictwa, bym tyle czasu zajmował się czymś innym niż tym, co robię na co dzień. Zresztą na Słowacji jest duża grupa dobrych tłumaczy.

 

Czytacie wszystkie książki, które wydajecie?

J.K.: Teraz przy obecnej produkcji wydawnictwa mam zaległości w czytaniu.

F.O.: Ja też. Bardzo długo miałem przeczytane wszystkie pozycje, ale teraz wydawane przez nas książki, to tylko część całego katalogu, który musimy znać, by podjąć decyzje wydawnicze. Ja większość przeczytałem sam, ale coraz częściej posiłkujemy się wsparciem wewnętrznych recenzentów, czyli tych, do których mamy zaufanie, którzy się wychowali na tym, co już wydaliśmy. Stąd wiem, o czym są książki z naszego katalogu, mam przeczytane fragmenty, ale całości nie jestem w stanie przeczytać, bo to jest po prostu fizycznie niemożliwe.

 

Ile książek wydaliście w ciągu 10 lat?

J.K.: Dwieście trzydzieści trzy. Pierwszą pozycją były wspominane przeze mnie „Oczy zasypane piaskiem“ Pawła Smoleńskiego. To książka o konflikcie palestyńsko-izrealskim, która cały czas jest aktualna. I bardzo ważna. Bardzo teraz brakuje takiego głosu jak ten Pawła Smoleńskiego.

Małgorzata Wojcieszyńska, Żylina

Zdjęcia: Milan Drozd, Stano Stehlik

MP 9/2025