LISTY DO W.
Kochani!
Chyba Wam już pisałem o tym, jak bardzo byliśmy smutni po śmierci Nera? Nero nie był jednak pierwszym psiakiem, którego opłakiwaliśmy wspólnie z Waszymi rodzicami. Przed nim była jeszcze suczka Stella, śmieszny kundelek chudzielec o bardzo drobnej budowie ciała, uszach nietoperza i niezbyt sympatycznym charakterze. Mawiają, że mała i zła, ale to byłoby dla niej krzywdzące.
Obcych, rzeczywiście, jak to pies, nie uwielbiała, ale do domowników była nastawiona przychylnie. Może z wyjątkiem okresu, kiedy cierpiała na pseudograviditas, ciążę rzekomą, a ściślej rzekome macierzyństwo, nie tak rzadkie u suczek zaburzenie hormonalne, w wyniku którego zachowywała się tak, jakby na kołderce pod oknem miała gniazdo ze szczeniętami. Nikt nie mógł się tam nawet zbliżyć.
Ledwie wychodziliśmy na spacer, a już robiła się strasznie nerwowa i zaraz trzeba było wracać, ona zaś biegła po schodach jak szalona i z wściekłym warczeniem podbiegała do swojego „gniazda”, by sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Stella obdarzona była wybitnym talentem artystycznym, potrafiła bowiem przejść na tylnych łapkach przez cały salon tam i z powrotem. Ponadto chłopcy odkryli, że uwielbia arie operowe, przy słuchaniu których straszliwie wyła, ale – trzeba przyznać – wyła harmonicznie. Kiedy dobijała do czternastego roku życia, zaczęła tracić pamięć.
Wykorzystywała rzadkie chwile naszej nieuwagi i wymykała się na samotne spacery, a potem nie potrafiła znaleźć drogi powrotnej. Kilka razy udało nam się ją odnaleźć, aż w końcu szczęście odwróciło się do nas plecami. Chodziliśmy po całej wsi, nawoływali, zaglądali na każde podwórko – nic. Po kilku dniach, kiedy straciliśmy już nadzieję, chłopcy, zbierając grzyby, znaleźli ją w odległym zagajniku. Żyła, ale była w bardzo złym stanie i pomimo starań pana weterynarza nie udało się jej uratować.
Nie ma Stelli i nie ma Nero, ale w naszych wspomnieniach ciągle żyją, psocą bez ustanku i przymilają się na zmianę, jakby rzeczywiście były z nami przez cały czas. Kochane moje mikrusy, to bardzo boli, kiedy odejdzie ktoś bliski. My z babcią pożegnaliśmy już dawno swoich rodziców, szlachetnych i dzielnych ludzi.
Gdyby nie oni, nie byłoby nas tu dzisiaj, a bez ich wpływu nasze spojrzenie na świat i wyznawane przez nas wartości uformowałyby się zapewne zupełne inaczej. Nie ma ważniejszych ludzi od rodziców. Odeszli też niektórzy nasi dobrzy przyjaciele. Pozostały po nich napisy na nagrobkach i ślady, jakie odcisnęli w naszej świadomości.
Moi kochani, ja wierzę, że kiedy odchodzi żywa istota, to jest tak, jak gdyby ktoś zdmuchnął płomyk świecy. Ci z Was, którzy przerabiali już fizykę, wiedzą, że nawet wtedy, kiedy źródło światła gaśnie, wysłane przez nie fotony nadal podążają we wszystkich kierunkach, aż utkną w jakiejś czarnej dziurze w centrum którejś z galaktyk i odtąd nikt już nie sprawdzi, co się z nimi dzieje. A pomimo tego nie przestają istnieć.
Nasze życia są takimi właśnie płomykami, które, nawet po wygaśnięciu, pozostawiają błądzące w bezmiarze ślady istnienia. Ale zanim tak się stanie, zanim płomyk świadomości zgaśnie, a wyemitowane przezeń iskierki ruszą na podbój wszechświata, zajrzą jeszcze do ważnych dla nich miejsc, do domu dzieciństwa, do jego kuchni wypełnionej zapachem smażonych konfitur, zawirują nad łąką, po której biegał pierwszy, najlepiej zapamiętany, najukochańszy pies, pojadą rozklekotaną ósemką z akademika na uczelnię, znowu pójdą pewną czereśniową aleją (którą tak bardzo lubiła babka, kiedy nie była jeszcze babką, a czarującą dziewczyną), a potem, lecąc coraz szybciej, przemkną przez galerię wszystkich poznanych twarzy… i tyle ich widzieli.
Więc kiedy nadejdzie czas i przyjdzie nam odejść, to nic takiego się nie stanie. Poskaczemy sobie trochę, niczym pasikoniki, z jednej galaktyki na drugą, a Wasze wspomnienia zachowają nas w naszym człowieczym kształcie jeszcze przez długie lata.
Bywajcie, Mikrusy!
Dziadek





