Emigracja to słowo, które jeszcze dwadzieścia lat temu nie miało dla mnie żadnego brzmienia. Było jak obcy dźwięk, który przemyka obok, nie zostawiając śladu. W mojej rodzinie, od pokoleń zakorzenionej w polskiej ziemi i tradycji, nikt nigdy nie opuszczał kraju swojego urodzenia. Ja również byłam jak drzewo, głęboko spleciona z tym miejscem sercem i pamięcią. Nie przypuszczałam wówczas, że to niepozorne, odległe niegdyś słowo „emigracja” wtargnie w moje życie i na długie lata stanie się częścią mojej codzienności, a zarazem tożsamości.
Pamiętam moment, gdy jako młoda dziewczyna po studiach, z biletem w dłoni i walizką pełną niepewności, leciałam do Bratysławy na roczny kontrakt. A jednak los, w swojej przewrotności, miał wobec mnie zupełnie inne plany. Tamten lot nie był tylko podróżą, był początkiem drogi, którą podążam do dziś. Drogi, na której słowo „emigracja” przestało być abstrakcją, a stało się moim przeznaczeniem.
Słowacja jest niewielkim państwem pełnym uroku, jakby utkanym z górskich pejzaży, zamków wznoszących się na skałach i historii, która wciąż przenika stare uliczki miast. Pracowałam, poznawałam ludzi, uczyłam się języka, a w wolnych chwilach wędrowałam po górach, chłonąc wszystko, co nowe i nieznane. Początki nie były łatwe, raczej nieporadne, czasem zabawne. Język słowacki, tak bliski polskiemu, krył w sobie liczne pułapki. Słowa, które brzmiały znajomo, często znaczyły coś zupełnie innego. Te drobne językowe pomyłki prowadziły do komicznych, a niekiedy i kłopotliwych sytuacji.
Po przyjeździe najbardziej zaskoczył mnie brak uprzejmości wobec klientów w sklepach, restauracjach i punktach usługowych. Najwięcej trudności sprawiały mi wizyty w placówkach zdrowia i w Urzędzie do Spraw Cudzoziemców, gdzie angielski wciąż był rzadkością, a ja musiałam radzić sobie najlepiej, jak potrafiłam. Tęskniłam za prostymi rzeczami: za smakiem chrupiącego, polskiego chleba bez wszechobecnego tutaj kminku, aromatycznymi wędlinami, żurkiem i botwinką, których nikt nie znał, i za święconką w Wielkanoc, bez której święta traciły swój urok.
A jednak nauczyłam się żyć w nowej rzeczywistości. W końcu miał to być tylko rok, który przerodził się w kolejne, a ja coraz mocniej wrastałam w to miejsce. Lata mijały, a kontrasty pozostawały. Im dłużej tu mieszkałam, tym wyraźniej dostrzegałam różnice, które dzieliły nasze narody, ale też i podobieństwa, które sprawiały, że mimo wszystko czułam się trochę jak w domu. W moim mieszkaniu dominowała jednak polskość zarówno w kuchni, w książkach stojących na półce, jak i w drobnych rytuałach codzienności.
Nie szukałam kontaktu z rodakami, aż pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, usłyszałam o spotkaniu polonijnym. Poszłam tam bez przekonania, niemal w ostatniej chwili, spodziewając się nudnego zebrania starszych osób wspominających dawne czasy. Jakże się myliłam! Zobaczyłam twarze ludzi w różnym wieku, z różnych stron Polski, o różnych losach i doświadczeniach. Łączyło ich jedno – wszyscy byli Polakami.
Tak zaczęła się moja przygoda ze słowacką Polonią i Klubem Polskim, przygoda, która trwa do dziś. Z czasem spotkania przerodziły się w przyjaźnie, a obce miasto powoli zaczęło pachnieć znajomym domem. Przez te wszystkie lata byłam częścią pulsującego życia polonijnego, uczestnicząc i współorganizując różne wydarzenia kulturalne, które łączyły wspomnienia, kulturę i radość bycia razem, a jednocześnie promowały polską sztukę, historię i tradycje.
Celebracje polskich świąt, polskie msze, wieczorki muzyczno-taneczne, występy ludowe, pokazy filmów, wystawy, dyskusje – wszystko to stawało się małymi wyspami Polski na obcej ziemi. Nie brakowało też wspólnego gotowania. Przez kilka lat, razem ze znajomymi z Klubu Polskiego, który zrzesza Polaków i ich słowackich przyjaciół, braliśmy udział w lokalnym konkursie gotowania gulaszu.
Wspólnie przygotowywaliśmy nasz polski, aromatyczny i pełen najlepszych składników gulasz, udowadniając, że może zachwycać równie mocno jak słowacki czy węgierski. Bywały też występy artystyczne, spektakle teatralne i śpiew szant, który niósł się po modrych falach Dunaju niczym echo Polski w obcym kraju. Pamiętam projekt „Z Polską na Ty”, podczas którego plac przed najpopularniejszym centrum handlowym w sercu miasta wypełnił się dziesiątkami Fiatów 126p, przyciągając spojrzenia i budząc zainteresowanie przechodniów.
Niezapomnianym przedsięwzięciem było też nagranie kilku płyt muzycznych, na których wspólnie zaśpiewali Polacy i Słowacy, splatając dźwięki dwóch kultur w jeden rytm. Ten multikulturowy projekt, w którym wystąpili zarówno amatorzy, jak i profesjonalni muzycy, dorośli i dzieci, udowodnił, jak ciekawa i trwała jest to inicjatywa, odkrywająca talenty i tworząca więzi.
Nieprzerwanie od lat świętujemy także Zielone Świątki połączone z obchodami Dnia Dziecka w Kočovcach czyli wydarzenie, które od lat gromadzi polskie i polsko-słowackie rodziny z różnych stron Słowacji. Ktoś, kto trafiłby tam przypadkiem, mógłby pomyśleć, że znalazł się na pikniku w kraju nad Wisłą, z każdej bowiem strony słychać gwar rozmów po polsku i śmiech dzieci, a wieczorem dźwięki znanych polskich melodii. Niejednokrotnie w słońcu powiewały biało-czerwone flagi lub baloniki w narodowych barwach.
Co roku w powietrzu unosi się zapach świeżego chleba ze smalcem i soczystym małosolnym ogórkiem – smak, który dla wielu z nas jest jak wehikuł pamięci, przenoszący wprost do rodzinnych domów, do wakacji na wsi, do dzieciństwa. To właśnie tu, na słowackiej ziemi, każdego roku na chwilę rodzi się mała, żywa, radosna i bliska sercu Polska.
Każde z tych wydarzeń, każda wspólna chwila, śmiech, gotowanie, rozmowy czy muzyka przez lata stawały się dla mnie świadectwem tego, że polskość nie zna granic. Że nawet daleko od kraju można ją pielęgnować, przekazywać i celebrować, tworząc nową, wspólną przestrzeń pamięci i przynależności. To właśnie te wszystkie spotkania w Klubie Polskim i poza nim, chwile wspólnego świętowania, rozmowy w ojczystym języku, zapach polskich potraw i brzmienie znanych melodii sprawiają, że czuję się Polką mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Poznałam wspaniałych i wartościowych ludzi oraz odnalazłam swoją drugą rodzinę – wspólnotę, która od trzydziestu lat łączy serca Polaków i buduje most między kulturą polską a słowacką. Dziś jestem jej częścią. Znamy się całymi rodzinami od lat, nasze dzieci dorastają razem, chodzą do słowackich szkół, ale też uczęszczają do Polskiej Szkoły przy Ambasadzie RP, by poznawać język, historię i literaturę ojczystą.
Mój syn chętnie czyta polskie baśnie i legendy, a każdą wakacyjną podróż do Polski traktujemy jak powrót do korzeni i ducha polskości, które pragniemy w nim pielęgnować. Gdyby nie emigracja, zapewne nigdy nie pisałabym do miesięcznika „Monitor Polonijny”, który od trzydziestu lat wzrusza, bawi i łączy Polaków żyjących na Słowacji. Starannie dobrane tematy, wysoki poziom redakcyjny i pasja autorów sprawiają, że po to czasopismo sięgają nie tylko dorośli, lecz także młodzież, a nawet dzieci.
Dziś czuję się częścią słowackiej wspólnoty. Jej rytm wyznacza moje dni, radości i troski, a jednocześnie staram się, by polskość była obecna w mojej codzienności. Jestem dumna z miejsca, z którego pochodzę i z tradycji, które przekazuję dalej. Nigdy się ich nie wstydziłam, chociaż znam Polaków, którzy z własnymi rodakami rozmawiają wyłącznie po słowacku, jakby bali się, że polskie słowa zdradzą ich odrębność i poddadzą ocenie.
Jednak emigracja to nie tylko tęsknota za najbliższymi, ojczyzną czy podtrzymywanie tradycji. To także codzienna rola ambasadora swojego kraju, nie w gabinetach i na bankietach, ale na sąsiedzkich podwórkach. Niemal każdego dnia, w rozmowach przy kawie, podczas pracy czy spotkań towarzyskich, staję się rzecznikiem Polski. Czasem ktoś rzuci półżartem: „A wy tam w Polsce znowu kombinujecie z tą solą przemysłową?”. Inny dopyta: „A te kurczaki z Polski to w końcu nadają się do jedzenia?”. A jeszcze ktoś inny, z powagą w głosie, stwierdzi: „No tak, Polacy razem z Rosjanami najechali Czechosłowację”.
Nie kończy się jednak na odpieraniu zarzutów. My, Polonia, jesteśmy niczym żywy obraz Polski za granicą, stajemy się jej głosem i najlepszą wizytówką w świecie. Pamiętam ogrom pytań, jakie spadły na mnie, gdy przeprowadziłam się z mężem do spokojnego miasteczka pod Bratysławą. Byłam tam jedyną Polką, a dla wielu sąsiadów pierwszą osobą z Polski, jaką kiedykolwiek poznali. Byli ciekawi, zadawali pytania, chłonęli opowieści. Jeszcze do niedawna Słowacy najczęściej znali Kraków, Oświęcim i Zakopane. Ja opowiadałam im o Gdańsku, Mazurach, plażach Bałtyku i Dolnym Śląsku. Namawiałam do odwiedzenia Warszawy, Poznania czy Wrocławia.
Z mężem często częstujemy sąsiadów polskimi produktami. Uwielbiają śledzie, polskie nalewki i wyborne pierogi. Nasz syn z kolei dzieli się ze szkolnymi kolegami pysznymi polskimi cukierkami. Z każdym rokiem widzę, jak Słowacy coraz chętniej sięgają po polską żywność, odzież, meble, jak coraz bardziej otwierają się na Polaków, których cenią za odwagę, przedsiębiorczość i umiejętność wykorzystania unijnych środków. Koledzy syna ze słowackiej szkoły nauczyli się kilku polskich słów, które powtarzają z uśmiechem.
Zdarza się też, że ich rodzice proszą mnie o pomoc w tłumaczeniu albo o przywiezienie produktów z Polski. W takich chwilach czuję, że polskość, którą noszę w sobie, staje się mostem, który łączy ludzi, budzi ciekawość i zbliża do siebie. Nigdy nie zapomnę słów wsparcia od słowackich znajomych w dniu katastrofy smoleńskiej i sąsiada, który przyszedł nie po to, by szukać odpowiedzi na trudne pytania, lecz by wypowiedzieć słowa otuchy.
Te wszystkie gesty uświadomiły mi wówczas, że granice współczucia nie istnieją, a żałoba jednego narodu może stać się przeżyciem wspólnym także dla tych, którzy dzielą z nami codzienność na obcej ziemi. Ostatnie lata przyniosły jednak nowy rodzaj pytań. Od czasu napaści Rosji na Ukrainę niemal bez przerwy słyszę pytania i opinie o sytuację w Polsce. Jedni się dziwią, inni się śmieją, gdyż na Słowacji wciąż silna jest prorosyjska narracja i mit „rosyjskiego żołnierza wyzwoliciela”.
W takich rozmowach czuję szczególnie mocno, że rola emigranta to nie tylko obrona prawdy, ale też rozbudzanie ciekawości, przełamywanie stereotypów i budowanie mostów. My, Polacy za granicą, nie mamy folderów reklamowych ani ministerialnych budżetów, a jednak promujemy Polskę lepiej niż niejedna kampania. Mówimy szczerze, od serca, z własnego doświadczenia.
Dlatego, kiedy słyszę gorzkie słowa: „Nie płacisz podatków w Polsce, więc nie masz prawa głosu”, to ogarnia mnie irytacja. Bo choć nie oddaję daniny w złotówkach, każdego dnia płacę podatek czasem, cierpliwością i wysiłkiem w tłumaczeniu oraz promowaniu mojego kraju. To podatek niewidoczny w systemach fiskusa, lecz bezcenny dla Polski. A moją nagrodą są przyjaźń i zaufanie słowackich znajomych, wspólne chwile i ciepłe słowa.
Dziś, po latach spędzonych na emigracji, już wiem, że moja polska tożsamość nie tylko nie osłabła, ale przeciwnie, nabrała nowej mocy. To, co kiedyś było oczywistością – język, tradycje, smaki i zapachy domu – tutaj stało się świadomym wyborem, codziennym wysiłkiem i dumą. Polskość we mnie nie zgasła, lecz rozbłysła, bo musiałam nauczyć się ją pielęgnować na obcej ziemi, bronić jej i opowiadać o niej innym.
Zrozumiałam, że integracja i pamięć są dwiema nutami tej samej melodii. Dzięki integracji mogę żyć pełnią życia tu, gdzie los mnie przywiódł, mogę pracować, przyjaźnić się, budować rodzinne ognisko. Dzięki pamięci nie tracę siebie, nie gubię tego, co najważniejsze, nie zapominam o tym, skąd pochodzę. Integracja bez pamięci byłaby jak dom bez fundamentów, a pamięć bez integracji jak okno otwarte na przeszłość, które nie pozwala ruszyć naprzód.
Obecnie, patrząc z perspektywy czasu, wiem, że emigracja nie zabrała mi polskości, a przeciwnie uczyniła ją silniejszą. Polska, choć oddalona o setki kilometrów, żyje we mnie: w języku, który przekazuję synowi, w tradycjach, które kultywuję, w artykułach, które piszę. Jest nie tylko miejscem na mapie, ale jest częścią mnie. I to właśnie dzięki temu czuję, że niezależnie od tego, gdzie jestem, Polska jest zawsze ze mną, bliska mojemu sercu i silna jak nigdy dotąd.
Magdalena Zawistowska-Olszewska
Tekst bierze udział w Konkursie o Nagrodę Marszałka Senatu RP dla dziennikarzy polskich i polonijnych pt. „Polska tożsamość na emigracji. Między integracją a pamięcią”. Celem konkursu jest pokazanie, jak Polonia i Polacy za granicą zachowują swoją kulturę, tradycję i język, a także jak promują polskość poza granicami Polski, a jednocześnie stają się istotną częścią lokalnych społeczności.





