Na drugim brzegu

Droga zdawała się nie mieć końca. Samochód ledwie zipał, pod maską coś syczało, zaś przy każdym dotknięciu hamulca od strony prawego tylnego koła dochodził dziwny stukot. Nikt nie miałby mi za złe, gdybym liczące sobie z górą dwadzieścia lat auto odholował na złomowisko. Ale przecież służyło przez taki szmat czasu… Dwa poprzednie też uniknęły zezłomowania.

Pierwsze sprzedałem w dobre ręce, a następne przekazałem domowi opieki społecznej w miasteczku, w którym przedtem mieszkaliśmy i pracowaliśmy. A teraz telepię się moim pewnie już ostatnim samochodem wzdłuż Dunajca, by po minięciu opustoszałego budynku dawnej celnicy przejechać ten sam dystans po drugim brzegu, tyle, że w odwrotnym kierunku.

W sumie około dwudziestu kilometrów, choć z naszego domu na słowackim brzegu do warsztatu za rzeką można dzięki wybudowanej kładce dotrzeć piechotą w ciągu pół godziny. Eva, moja żona, dziwi się, dlaczego wybieram taką opcję, skoro do warsztatu po słowackiej stronie jest niewiele dalej. Ale potem macha ręką, bo jej nieomylna intuicja podpowiada, że to sprawa między mną a tamtym brzegiem.

Warsztat znajduje się na skraju wsi, u podnóża Trzech Koron. Szeroko otwarta brama, w środku dwa auta, jedno na podnośniku, drugie obok, nad rowem. Krzyczę „dzień dobry”, potem jeszcze raz, aż pomiędzy kołami stojącego nad rowem samochodu ukazuje się twarz właściciela, którego znam już od jakiegoś czasu. Tłumaczy, że jest sam, bo wspólnik musiał wcześniej odejść, a tu lada chwila ma przyjść klient po odbiór samochodu. Mam więc na chwilę usiąść, tam, przy biurku, a on będzie raz-dwa gotów i potem pójdziemy razem obejrzeć moje auto.

Faktycznie, w kącie warsztatu stoi biurko z laptopem i kilkoma skoroszytami. Czekanie niezbyt mi się uśmiecha, bo właśnie zaczęło się zbierać na deszcz, a przede mną jeszcze pół godziny drogi piechotą. Ale cóż, to na pewno nie ostatnia moja wizyta tutaj, więc lepiej nie gderać i nie psuć relacji.

Siadam, a tu się okazuje, że tamten oprócz błyskania zawieszoną pod samochodem przenośną lampą i stukania narzędziami, potrafi jeszcze prowadzić rozmowę. Dziwi się, że jako jedyny z klientów przyjeżdżających do niego ze Słowacji mówię po polsku i pyta, skąd jestem?

Już mam odbić człowieka dobrze sprawdzonym „och, proszę pana, to bardzo długa i nieciekawa historia”, ale przychodzi mi do głowy, że czymś to czekanie trzeba wypełnić. I w końcu, co mi szkodzi?

 

…i tak to się zaczęło

Pytam, czy wie coś o Śląsku Cieszyńskim? Coś tam słyszał. Tłumaczę, że jego najbardziej zachodnia część została po rozpadzie Austro-Węgier poza granicami Polski. Politycy II RP nazwali ten obszar w którymś momencie Zaolziem. Niby, że za Olzą, ale nasz. Nie, nie byliśmy emigrantami, myśmy się tam urodzili. To cały lud, który w jakimś okresie historii przyjął polską tożsamość.

Cały czas, proszę pana, siedzieli na jednym miejscu, tylko granice przesuwały się tam i z powrotem, czasami przeskakiwały ponad ich głowami. Pyta pan, jak można przyjąć tożsamość. Zwyczajnie, tak, jak wszędzie, o ile nie było się szlachcicem, do którego należały i ziemia, i dobytek, i dusze, i, właśnie, świadomość, kim się jest. Ale moi przodkowie nie byli szlachcicami.

Chłop przez wieki siał i zbierał pszenicę, hodował bydło i trzodę, w swoim miejscowym języku śpiewał pieśni i opowiadał dzieciom baśnie. Ale „świadomości narodowej” to on nie miał. Ludzie mówili o sobie, że są „tutejsi”. Zna to pan? Oczywiście, Galicja.

I tak było dopóty, dopóki władcy nie zaczęli szukać sposobu na to, jak z chłopa zrobić lepszego wojaka. Bo skoro ma wiedzieć, gdzie jest links, a gdzie rechts i z którego końca gewehra wylatuje kula, to trzeba go nauczyć trochę czytać, trochę pisać i rachować i, oczywiście, podstaw języka, w którym oficerowie mają wydawać rozkazy .

Wprowadzenie powszechnego nauczania w takim tyglu ludów, języków i „mundartów” jakim była Austria Habsburgów, musiało być zadaniem karkołomnym. A na Śląsku Cieszyńskim? Już wcześniej tamtejszy lud wolał bardziej polskich księży od czeskich, gdyż homilie wygłaszane w języku czeskim nie były dla niego zrozumiałe. Podobnie było z nauczaniem w szkołach ludowych, z których wycofano wprowadzone pierwotnie czeskie podręczniki, zastępując je polskimi. I tak to właśnie wśród ludu rozbłyskiwały pierwsze iskierki świadomości narodowej, które w okresie wiosny ludów buchnęły płomieniem.

Pan, zdaje się, już gotów z tym autem, więc… Powiem tyle, że straszliwe spustoszenia, jakich dokonała pierwsza wojna światowa jakby trochę zszarzały, jakby zło tej wojny zmalało wobec euforii, wywołanej przez powstawanie państw narodowych. Największa radość, proszę pana, zapanowała szczególnie w Warszawie i Pradze, a im odleglejsza peryferia, tym mniej jej było. Zaś na pograniczu powiało niepokojem.

Na spłachetku ziemi, nazywanym dziś Zaolziem, znajdowało się zagłębie karwińskie z doskonałej jakości węglem koksującym, a w niedalekim Trzyńcu stała największa w byłych Austro-Węgrzech huta żelaza. Obie stolice łapczywie wyciągnęły po nie ręce. Użyto najróżniejszych argumentów, mających dowodzić prawa tych czy tamtych do tej ziemi. Od racji historycznych i „tradycji świętowacławskiej” mających legitymizować żądania czeskie, po sto kilkadziesiąt tysięcy dusz, deklarujących polskość – argument strony polskiej. W końcu między oboma krajami doszło do zbrojnego zatargu.

Na szczęście po około tygodniu walk nastąpiło zawieszenie broni i zawarcie porozumienia w sprawie przeprowadzenia plebiscytu wśród ludności. To on miała demokratycznie rozstrzygnąć kwestię, do którego kraju ma należeć całe byłe Księstwo Cieszyńskie.

I, ciekawa sprawa, do sporu między stronami włączyła się Śląska Partia Ludowa Józefa Kożdonia, w której założeniach programowych było utworzenie samodzielnego państwa śląskiego. Sam Kożdoń, który czuł się Niemcem, w organie prasowym swojej partii, „Ślązaku”, posługującym się doskonałą polszczyzną, przekonywał czytelników, że nie są oni Polakami, tylko mówiącymi po polsku Ślązakami. Nic dziwnego, że Warszawa go nie cierpiała! Kiedy nie zdobył poparcia dla swojej wizji samodzielnego państwa na arenie międzynarodowej, dogadał się z Czechami, którym obiecał głosy ślązakowców w mającym się odbyć plebiscycie w zamian za przyznanie przez Czechów Śląskowi Cieszyńskiemu autonomii.

Plebiscyt się jednak w końcu nie odbył, gdyż obie strony obawiały się jego wyników. Polska obawiała się, że głosy kożdoniowców mogą przeważyć szalę na jej niekorzyść, z kolei Czesi nie ufali Kożdoniowi, bojąc się jego nieobliczalności. Polska była ponadto pod wielką presją wobec tymczasowych niepowodzeń na froncie wojny polsko-bolszewickiej. Obie strony zgodziły się więc na arbitraż zachodnich mocarstw.

W jego wyniku Księstwo Cieszyńskie podzielono między oba państwa.

Czesi przyjęli wyniki arbitrażu z wielkim zadowoleniem, twierdząc przy okazji, że prawda zawsze zwycięża, więc i tym razem nie mogło być inaczej. Otrzymali wprawdzie tylko mniejszą część ziemi cieszyńskiej, zwanej dziś Zaolziem, ale z Trzyńcem i z Karwiną, a o te przecież im chodziło. Zaś Polacy, rzecz zrozumiała, podeszli do sprawy z wyraźnym despektem, twierdząc, że historia nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

W nowej rzeczywistości Praga pokazywała przed światem swoją „piękną twarz”, zapewniając nowo nabytej polskiej mniejszości formalnie bardzo szeroki wachlarz praw, w tym prawo do zachowania własnego szkolnictwa i zgodzę na działalność licznych polskich organizacji. Jednak „tylnymi kanałami” płynęły inne instrukcje. Urzędnicy w hucie i kopalniach, którzy przybyli z Czech, dwoili się i troili, by szantażem, groźbą zwolnienia z pracy zmuszać robotników i górników do zapisywania dzieci do czeskich szkół.

Zaś lud zaolziański, okrzepły już w swojej niedawno odkrytej polskości, czuł się zdradzony.  On chciał Polski. A Polska została na drugim brzegu mizerniutkiej rzeczki, o której nikt nigdy na świecie by się nie dowiedział, gdyby nie stała się rzeką graniczną. Za rzeką, za płotem z drutu kolczatego, blisko lecz nieskończenie daleko. Ojczyzna jak święty obraz, do którego się modlono, nie mając śmiałości, by podnieść oczy, ojczyzna – platońska idea, wyśniona, lecz nieosiągalna.

Realną ojczyzną dla całych generacji stał się  przyprószony popiołem i pyłem węglowym skrawek ziemi o powierzchni liczącej niewiele więcej niż 200 kilometrów kwadratowych.

No, widzi pan, rozgadałem się i w końcu to ja pana wstrzymuję. A tu zaraz noc…

No to już wiadomo, skąd mój ród. A że życie różnie się układa, trafiłem ze Śląska Cieszyńskiego szerokim łukiem pod Trzy Korony, tyle że znowu na tamten brzeg.

Przestało padać, na ulicy już dawno zapaliły się latarnie. Spoza płotów dobiegało szczekanie psów, od czasu do czasu odgłosy w pośpiechu kończonych prac w obejściach. Z frontonów domów spoglądały na mnie wmurowane Matki Boskie, nad głową zwisały przymocowane na stałe do balkonów polskie flagi, teraz ciężkie od deszczu, nieruchome, jakby nabożnie celebrując jakąś niekończącą się narodową fiestę.

Wchodzę na kładkę. Powoli oddalam się od brzegu Grywalskich, Regieców i Trebuniów i wchodzę na ziemię Grivalských, Regecov i Trebuňov. Jednym z drugimi coraz trudniej porozumieć się w prawie zapomnianej góralszczyźnie, kiedyś wspólnym języku dla obu brzegów. Może jednak otwarcie granic uszczelnionych przez dziesiątki lat przez bolszewickich „internacjonalistów” doprowadzi w końcu do ponownego zbliżenia ludzi?

Ech, ten mój niepoprawny optymizm…

 

interludium: twój portret

Tożsamość narodowa nieodłącznie kojarzy się z pojęciem patriotyzmu. Z wypowiedzi polityków dowiadujemy się, że patriotyzm może być „prawdziwy”, czyli dobry, oraz udawany, czyli zły. ale taka ocena jest zwodnicza i zawsze związana jest z jakąś próbą manipulacji.

Niemniej można dostrzec dwie odrębne składowe patriotyzmu: emocjonalną i pragmatyczną, występujące w zmiennych osobniczo proporcjach. Za przykład mógłby posłużyć szereg filiżanek kawy z mlekiem, przy czym w każdej filiżance jest inna proporcja jednego i drugiego. Wyobrazić sobie możemy też filiżankę z samą kawą i filiżankę z samym mlekiem. Te skrajne warianty różnią się od siebie w sposób zasadniczy.

Dla emocjonalnego wariantu patriotyzmu pierwszoplanową rolę odgrywają symbole narodowe. Zasadnicze znaczenie ma dla niej manifestacja wspólnoty członków narodu,  celebracja świąt narodowych, kultywowanie „pamięci narodowej”, utrzymywanie w obiegu legend o wspólnym pochodzeniu i braterstwie krwi, nie podlegająca żadnej dyskusji bezwarunkowa konieczność niesienia, w razie potrzeby, ofiary najwyższej. W takim rozumieniu interesy grupowe narodu, jego dobro, mają absolutne pierwszeństwo przed indywidualnymi interesami obywateli. Ojczyzna jest świętością i wymaga ofiar.

Patriotyzm pragmatyczny patrzy natomiast na symbolikę narodową z pobłażaniem. Dla niego najważniejsza jest realna, ciężka praca na rzecz dobrobytu wszystkich obywateli. Oczywiście, taka praca musi przynosić jednostce satysfakcję i musi być należycie wynagrodzona. Państwo ma zagwarantować obywatelowi bezpieczeństwo przed zagrożeniami wewnętrznymi i zewnętrznymi, opiekę lekarską i socjalną. Tylko kraj, który spełnia takie oczekiwania, jest godnym szacunku. O „miłości” nie ma tu raczej mowy, bo to układ na zasadzie transakcji.

Dla jednostek w ten sposób pojmujących patriotyzm krytyka własnego państwa i społeczeństwa nie stanowi żadnego problemu, gdyż uważają ją oni za drogę do naprawy mankamentów. Nie uchylają się też przed demaskowaniem wstydliwych rozdziałów historii swojego narodu, uważając, że jedynie nasypanie sobie popiołu na głowę i poproszenie pokrzywdzonych o przebaczenie może otworzyć drogę do koegzystencji pozbawionej resentymentów.

Jak nietrudno zauważyć, pierwsza, emocjonalna odmiana patriotyzmu w sposób romantyczny podnosi symbole narodowe do rangi świętości i stwarza swego rodzaju konkurencyjną religię, która w pewnych okresach, np. zagrożenia ojczyzny, staje się religią wiodącą (cytując wieszcza – „Zemsta, zemsta, zemsta na wroga, z Bogiem, i choćby mimo Boga!”). Podobnie, jak inne religie, stara się nie dopuszczać do głosu krytyki pod swoim adresem, gdyż krytyka, jej zdaniem, to szarganie świętości i zagrożenie dla jedności narodu.

Wszystkie kontrowersyjne epizody historii stara się albo zamieść pod dywan, albo wytłumaczyć nieodzownością, niemożliwością uniknięcia takiego, a nie innego postępowania i jego konsekwencji. Pytania o zasadność jej postaw, jakiekolwiek wątpliwości wysuwane pod jej adresem uważa za odstępstwo, zdradę, naganną postawę wymagającą napiętnowania i wykluczenia.

O ile emocjonalny patriotyzm, w postaci ekstremalnej zawsze związany z poczuciem dumy z bycia członkiem narodu, podkreślaniem jego wyjątkowych walorów oraz często z tym związanym przekonaniem o jego wyższości, prowadzi nieuchronnie do nacjonalizmu i szowinizmu narodowego, o tyle patriotyzm pragmatyczny w krańcowej postaci przestaje mieć z patriotyzmem cokolwiek wspólnego, gdyż nie różni się już od kosmopolityzmu. Tu każdy kraj bez wyjątku, który przyjmie i ceni pracę jednostki, który zapewnia jej rozwój i spełnia jej potrzeby bezpieczeństwa i opieki, może stać się  ojczyzną.

W życiu rzadziej spotykamy się z tak ekstremalnie wyrażonymi postaciami, jakkolwiek na pewno one występują i poprzez różne oddziaływania mogą wpływać na sposób myślenia i zachowania innych członków społeczeństwa. Realny patriotyzm to jednak zawsze mieszanka patriotycznego pragmatyzmu i pozytywnych uczuć do symboli narodowych.

 

jesteś lekiem na całe zło

To wszystko przemknęło mi przez głowę, kiedy po kładce nad Dunajcem wracałem na drugi brzeg. Ale już na słowackiej ziemi moje myśli zaczęły dryfować w kierunku dzieciństwa. I z pełnią ostrością zobaczyłem matkę, młodą i pełną energii, jak z zapałem po raz kolejny przypomina nam, że bycie Polakiem jest wartością najwyższą, za którą wielu naszych krewnych w ostatniej wojnie zapłaciło życiem.

Krótko mówiąc, wyrastałem w atmosferze nacjonalizmu, słysząc nieustannie, że Czesi zabrali nam ojczyznę i zrobili jeszcze wiele innych paskudnych rzeczy, że najbliżsi sąsiedzi, uważający się za Czechów, to renegaci i zdrajcy, że mówić po czesku, owszem, można, ale nikomu nie przynosi to zaszczytu… A to tylko Czesi. O Niemcach i Rosjanach na razie nie wspomnę.

Wtedy nie zawracałem sobie głowy pytaniem, ile osób o takim, jak moje, nazwisku mieszka w Polsce? Nie było wtedy zresztą Googla i nie można było tego sprawdzić. Dziś wiem: ani jedna. Za to jest ich spora ilość na terenie Czech. Wobec tego faktu staje się zrozumiałe, że dziadek, którego przodkowie przyszli nad Olzę znad Ostrawicy, do końca życia zmawiał pacierz w języku czeskim. Ojciec, który uczęszczał już do polskich szkół, a potem aktywnie udzielał się w polskich organizacjach, modlił się po polsku, a na Wigilię, na wyciąganych i odkurzanych raz w roku skrzypcach, grał polskie kolędy. Wszystko więc było w porządku.

Tylko ciotka Milka, która jako jedyna z licznego rodzeństwa matki poza nią samą przeżyła ostatnią wojnę, kiedyś na zadane przeze mnie pytanie, co by wybrała, gdyby naprawdę musiała się zdecydować, wiarę czy narodowość?, odpowiedziała z wyraźnym ociąganiem – chyba wiarę. A dla mnie to była zła odpowiedź.

Uczyłem się z wielkim zapałem języka polskiego – sic! wszyscy Polacy na Zaolziu mówili w domu po cieszyńsku, czyli śląsku, a z polskim językiem literackim spotykali się dopiero w szkole – i czciłem pamięć przodków (ojciec matki, jeden z jej braci i siostra zginęli w Oświęcimiu, drugi brat w Miednoje, a ostatni został spalony żywcem w więzieniu na lwowskich Brygidkach), nie wiedząc absolutnie niczego o ich bojówkarskiej przeszłości w latach trzydziestych. A że uczyłem się pilnie również innych przedmiotów, po maturze na polskiej szkole średniej w Czeskim Cieszynie poszedłem na studia – do Polski. Stypendia udzieliło mi czechosłowackie ministerstwo edukacji, co nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Bo to przecież żadna ich łaska, a psi obowiązek, odszkodowanie za to, co nam, Polakom, w przeszłości robili. Mój patriotyzm na tym w żaden sposób razie nie ucierpiał.

Ucierpiała natomiast poniekąd moja duma w konfrontacji z polskim żywiołem. Najpierw byłem dla kolegów na roku Pepikiem, a po moich długich i zawiłych tłumaczeniach, że jestem Polakiem z Zaolzia (ty, słuchaj, skąd tam się niby wzięli Polacy?), doszliśmy do kompromisu: „a, to ty Ślązak jesteś”. Przyjąłem to z pokorą, wszak Ślązacy to też Polacy, a poza tym sam sobie jestem winien, że ciągle jeszcze nie pozbyłem się akcentu.

Bardziej drażniły mnie przejawy antysemityzmu, objawiającego się szczególnie przy wódce. Właściwie drażnić mnie nie powinny, zważywszy, że jeden z moich wujków, ten, którego Rosjanie spalili żywcem na Brygidkach, też był antysemitą, o czym dowiedziałem się z odnalezionej korespondencji. Antysemityzm był dla mnie jednak od zawsze czymś wrednym. I to był pierwszy wielki zgrzyt, choć powtarzałem sobie, że przecież nie wszyscy rodacy są antysemitami.

No i, w końcu, dość nieprzyjemne były dla mnie wypowiadane przez kolegów na głos opinie typu: „o, to taki ciul ze wsi”, albo „otworzy gębę i od razu wieś”. Choć te uwagi nie były skierowane bezpośrednio do mnie, uświadamiałem sobie, że podobnie, jak Ślązaka, da się ze mnie wyczuć na mile – wieśniaka, i że to naprawdę nie moja wina. Bo to przecież nie żadna „wina”. I tego nie potrafiłem im już wybaczyć.

Pomimo wolno, lecz nieubłagalnie odkrywanej przeze mnie prawdy, że Polacy to żadne anioły i że pod tym względem niczym nie różnią się od innych nacji, z którymi spotykałem się na studiach, nadal nie przestawałem być polskim nacjonalistą.

Po powrocie na Zaolzie, które czekało na mnie z otwartymi ramionami jak prawdziwa ojczyzna, całą zdobytą wiedzę dałem do dyspozycji Czechów. Ale czytałem polską prasę wydawaną w Czechosłowacji, chodziłem do polskiego teatru w Czeskim Cieszynie, finansowanego, podobnie jak prasa, przez czechosłowackie ministerstwo kultury. I nadal byłem polskim nacjonalistą.

Aż naszedł czas służby – nie, nie ojczyźnie, Armii Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej. Ubrany w mundur chodziłem na zajęcia z taktyki i strategii albo taplałem się w błocie, ćwiczyłem musztrę, krok paradny, strzelanie z karabinu i rzucanie granatem. Najpierw w jednostce stacjonującej na samym południu Moraw, w pobliżu granicy z Austrią. Potem  odkomenderowano mnie do batalionu pancernego na Słowacji. I odwrotnie, niż to było z odbrązowianiem Polaków podczas studiów, tu, w zaduchu koszar, powoli dochodziło do destygmatyzacji Czechów i Słowaków.

I naprawdę nie byłoby to złe czasy, gdyby nie ta sprawa z Solidarnością. Przez cały czas chcieliśmy wierzyć, że wszystko to jakoś rozejdzie się po kościach, ale wiadomości o zgrupowaniu radzieckich jednostek na obszarach dzisiejszej Białorusi i Ukrainy w pobliżu granic z Polską jednak do nas dochodziły. Widocznie ktoś tam, mimo zakazu, słuchał BBC. I do tego nieustanne powtarzanie przez dowódców politycznych, że „o ile polscy towarzysze tego zażądają, to my, oczywiście, bez wahania przyjdziemy im z pomocą”. To naprawdę nie było łatwe. Boże drogi, jak ja później szanowałem Jaruzelskiego za to, że zrobił to sam i oszczędził takim jak ja tej paskudnej roboty!

No i w tej niewesołej sytuacji przyszedł lek na całe zło, Eva. Lek skuteczny, a zarazem wywracający wszystko do góry nogami. Na dłuższą metę nieraz gorzki, ale czy komukolwiek udało się już odkryć lek bez działań ubocznych? I tak dzięki Evie i Jaruzelskiemu nie musiałem zwariować. Po ukończeniu służby w armii wzięliśmy ślub (z Evą), a zaraz potem, jak ukończyła swój drugi fakultet, zamieszkaliśmy na Zaolziu. Na świat przyszło dwóch chłopaków.

Niby fajnie, ale w rzeczywistości łatwo nie było. To, nad czym ja przechodziłem do porządku w oparach miłosnej alchemii, dla mojego najbliższego otoczenia, dla rodziny,  musiało być znacznie trudniejsze do przełknięcia. A może to właśnie Eva pierwsza odkryła toksyczność aury „świętej miłości kochanej ojczyzny”, do której nie potrafiła  się dostosować? Nie wiem. Ja w każdym razie przypominałem flisaka rozkraczonego na oddalających się od siebie dwóch tratwach i w końcu postawiłem sobie pytanie, czy można być dobrym patriotą, będąc złym człowiekiem? Odpowiedzią była przeprowadzka na Słowację.

 

każdy tańczy tak, jak umie

Był maj 1986 roku, kiedy przeprowadziliśmy się do Popradu. Ja, jako świeżo upieczony psychiatra krótko po zdaniu egzaminu specjalizacyjnego, a Eva jako pani magister po ukończeniu fakultetu filozoficznego. Miałem podjąć pracę w przychodni, a Eva w szkole.  Po zameldowaniu się u dyrektora dowiedziałem się, że w pomieszczeniach, w których ma być mój gabinet, trwa jeszcze remont i że mam sobie wziąć tydzień płatnego urlopu.

Eva  rozpoczęła okres adaptacji chłopców w przedszkolu, nie chciała tego odkładać, a ja miałem wolne ręce (a właściwie nogi) i zacząłem swoją przygodę ze słowackimi górami. Szczególnie wryło mi się w pamięć pierwsze wejście na Kralową Holę. Naszą Skodę zaparkowałem – o, święta naiwności – niedaleko osady romskiej w Vikartovcach i wyruszyłem w samotną, kilkugodzinną wędrówkę północno-zachodnim szlakiem, wydając co jakiś czas pełne zachwytu (wewnętrzne) okrzyki: O, lis! O, jeleń! Do głowy mi wtedy nie przyszło, że ostatnim, niekoniecznie wewnętrznym okrzykiem może okazać się „O, niedźwiedź!”

Na szczęście Pan Bóg czuwa nad durniami. Pod samym szczytem, na długim, otwartym stoku bieliły się resztki śniegu i jakaś para desperatów sprawdzała wytrzymałość swoich nart. Na górze wiało.  Pod telewizyjną stacją retransmisyjną  nie było nikogo, oprócz grupki młodych Polaków. Żartowali, śmiali się, śpiewali przy gitarze. Doskonały nastrój. Schodziłem ze szczytu z krzepiącą myślą, że nie zostanę tu sam.

Samochód uszedł uwagi lokalsów, jednak wyglądało, że romskie psy, które rankiem jeszcze spały, teraz ani chybi mnie pożrą. Na szczęście Pan Bóg nadal nie spuszczał mnie z oczu. A wieczorem, słuchając BBC, dowiedziałem się, że Polacy na szczycie byli albo członkami ZSMP, albo takimi samymi głupcami, jak ja. Oto bowiem o kilkaset kilometrów na wschód odziały ruskich sołdatów od dwóch dni gołymi rękami starały się zrobić coś z topiącym się stosem atomowym, a słup gorącego powietrza nad rozwaloną czarnobylską elektrownią unosił w niebo setki kilogramów skażonego pyłu. Wiatr w Czarnobylu, podobnie jak na Holi, wiał wtedy z południa.

To wydarzenie stanowiło jakby wróżbę na dziesiątki następnych lat przeżytych na Słowacji. Dramatyczne sytuacje i niespodziewane zwroty, dzięki którym jakoś udawało nam się wychodzić z opresji. Ale może tak mają wszyscy, tyle że nie każdy doszukuje się w przypadkowych zdarzeniach jakichś znaków losu?

Chłopcy nie tolerowali popradzkiego klimatu, cierpiąc na nawracające zapalenia oskrzeli i krtani.  Eva była z nimi co raz na zwolnieniu i w końcu pod naciskiem pracodawcy poszła na bezpłatny urlop. Miotałem się, szukając mieszkania w wyżej położonych partiach Tatr. Było to możliwe, ale sumy, jakich od nas żądano, były poza naszymi możliwościami. W międzyczasie na świat przyszła córka. Powód do radości, a jednak ciągle panowała napięta atmosfera. I właśnie wtedy dostałem propozycję objęcia posady lekarza na oddziale psychiatrycznym w niedalekiej Lewoczy. Zasięgnęliśmy opinii pediatrów i dziecięcych pneumologów i pokrzepieni ich opinią o korzystnych walorach klimatycznych tego miasteczka, podjęliśmy decyzję o kolejnej przeprowadzce.

Zmiana okazała się strzałem w dziesiątkę. Stan zdrowia dzieci wyraźnie się poprawił i w końcu Eva znowu mogła pójść do pracy. Ale dla mnie skończyły się czasy weekendowego byczenia się, zaczęły się dyżury i nauka w związku z koniecznością podniesienia kwalifikacji. A więc specjalizacja drugiego stopnia, pomocnicza specjalizacja w seksuologii, psychiatria sądowa, studium elektrofizjologii, studium menedżerskie… i powolne wspinanie się po drabinie kariery. Praca, praca, praca. Ale czymś przecież trzeba wypełnić wolny czas, nie?

W związku z egzaminami i kursami częściej teraz bywałem w stolicy Słowacji i od czasu do czasu zdarzyło mi się zahaczać o Instytut Polski, który wtedy nazywał się jakoś inaczej, i ambasadę. Nie znałem żadnych konkretnych osób, ale od czasu do czasu wdałem się z kimś w rozmowę. I tak dowiedziałem się o panu Waldemarze Oszczędzie z Żyliny, który wspólnie z rodziną  zaczął domowym przemysłem wydawać pierwszy miesięcznik słowackiej Polonii – „Skierkę”.

Skierka drukowana na prostym powielaczu ukazywała się przez rok i bardzo przypominała mi naszą licealną gazetkę, choć pod pewnymi względami nawet nie osiągała jej parametrów. Ale miesięcznik ujrzał światło dzienne i, zapewne, sprowokował kompetentnych, by zabrali się za wydawanie czasopisma słowackiej Polonii z prawdziwego zdarzenia.

Kiedyś w połowie lat dziewięćdziesiątych przyjechałem na egzaminy bodajże z seksuologii medycznej. Nie miałem zabukowanego hotelu, po egzaminie miałem od razu wracać do domu. Było zimno, jak wszyscy diabli, wiało i sypało śniegiem, więc postanowiłem się ogrzać na ambasadzie. Naprawdę chciałem tylko chwilę posiedzieć w cieple, ale jakieś szalenie miłe urzędniczki zajęły się mną, ugościły herbatką, a potem wepchnęły do gabinetu z jakimś poważnym panem, naprawdę nie wiem, kto to był.

W trakcie rozmowy zapytałem o aktualne możliwości uzyskania stypendiów na studia. Pan zapytał, czy mam dzieci i ile mają lat, a potem wypowiedział pamiętne słowa: Proszę pana, z tym planowaniem nie trzeba przesadzać. Bo my swoje, a dzieciaki czasami potrafią nas bardzo zaskoczyć. Nie przyjąłem wtedy jego opinii, gdyż trzynastolatki były wtedy jeszcze posłuszne i myślałem, że tak będzie zawsze. Okazało się jednak, że pan, z którym rozmawiałem, znał życie lepiej ode mnie.

Chłopcy, a później i córka uczestniczyli w polonijnych koloniach, byli w Rabce i nad Bałtykiem, nie mieli jednak możliwości nauki w polskiej szkółce. Wszystkiego, co wiedzieli o Polsce, nauczyli się ode mnie i… z TV Polsat, w czasach, kiedy to była jeszcze niekodowana stacja, nadająca początkowo około sześciu godzin na dobę.

Kiedy nadszedł czas łamania chleba, tylko jedno z dzieci zainteresowało się studiami w Polsce, dla reszty nie wchodziło to w rachubę. Syn przygotowywał się do egzaminów wstępnych na ekonomię z różnych kompendiów dla polskich maturzystów. Pojechałem z nim na ten egzamin, który odbywał się w budynku dzisiejszego Instytutu Polskiego, całą sytuację mam przed oczyma, jakby to było dziś. I gówniarz zdał bardzo dobrze na studia magisterskie.

Jednak młody, który bardzo przykładał się do nauki, został przyjęty również na uczelnie w Koszycach, Bratysławie i w Pradze, i to właśnie Pragę wybrał ostatecznie za miejsce studiów. A cała reszta pociągnęła za nim. I tyle. Dzisiaj chłopcy, papużki-nierozłączki, mieszkają ze swoimi rodzinami w miasteczku Úvaly pod czeską Pragą, a córa razem z rodziną mieszka niedaleko Lipska, w Altenburgu. Wszyscy przyjęli obywatelstwa krajów zamieszkania.

Był jeszcze jeden w moim życiu szalenie interesujący „polski epizod”. W regionie, gdzie pracowałem, duże problemy stwarzała skala uzależnienia alkoholowego. Jako oddział szpitala ogólnego, zajmujący się terapią ostrej fazy zaburzeń psychicznych i uzależnień, mieliśmy dość dużą trudność z menedżowaniem pacjentów po ukończeniu hospitalizacji. Wypracowaliśmy krótki program edukacyjno-motywacyjny, którego celem było przekonanie jak największej ilości chorych do kontynuacji leczenia w placówkach specjalizujących się w terapii uzależnień.

Jednak co z chorymi, wypisywanymi do domu? Należało zapwewnić im opiekę ambulatoryjną i możliwość uczestnictwa w grupach wsparcia. I właśnie w tym ostatnim przypadku udało nam się nawiązać współpracę z polskim ruchem abstynenckim „Krucjata wyzwolenia człowieka”, którego główne „centrum dowodzenia” znajdowało się w siedzibie Oazy w Krościenku nad Dunajcem, a którego głównym moderatorem był wówczas ks. Piotr Kulbacki, późniejszy wykładowca KUL. I to był naprawdę strzał w dziesiątkę, zważywszy, że większość naszych chorych była katolikami, lub katolikami obrządku wschodniego i że połączenie motywacji do długotrwałej abstynencji z pomocą duszpasterską i laicką grupą wsparcia, wywodzącą się również z Krucjaty, dawało bardzo dobre wyniki.

Nie mam informacji, czy po moim odejściu z oddziału ta współpraca została zachowana. Dla mnie była interesującą i piękną, zaś dla chorych bez wątpienia pożyteczną.

Czy moi współpracownicy, a później podwładni wiedzieli o moim pochodzeniu? Grupa najbliższych współpracowników wiedziała. Resztę dziwiła rozbieżność między zapisem mojego imienia i nazwiska, a podsłuchiwanymi moimi rozmowami telefonicznymi prowadzonymi z bratem. Dla nielicznych Górali pracujących na oddziale byłem więc Góralem, a dla Spiszaków i Rusinów byłem „tym Czechem co czasami gada po polsku”. Ale nigdy nie miałem zamiaru tych opinii prostować.

Bo i po co?

 

kryzys

Po odejściu dzieci, choć obowiązków zawodowych na razie nie ubywało, dało się już trochę odsapnąć i wyrwać z myślowego kieratu praca – M3.

I wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Czasem uporczywie wracał jakiś sen, czasem pojawiał się niezrozumiały żal, ściskający serce. Aż w końcu odkryłem w internecie portale zaolziańskich polskojęzycznych mediów i wszystko stało się jasne. To moja podświadomość. To ona przez cały czas nie dawała zapomnieć o małej wielkiej ojczyźnie. O ojczyźnie, która była kiedyś wszystkim.

Ogromna radość z jej ponownego odkrycia, ale… zarazem coś było nie tak. Jakby spotkało się po dziesiątkach lat swoją pierwszą wielką miłość i od razu zaczynały się pojawiać pytania: czy ona już wtedy miała zwyczaj dłubania w zębach wykałaczką? czy ona zawsze tyle o sobie opowiadała? a ten nos… No tak, nos musiał być już wtedy, tylko ja udawałem, że go nie widzę. Albo naprawdę go nie zauważałem? Tym nosem okazały się same media.

Kiedy przed ostatnim spisem ludności rozpoczęła się w nich kampania, mająca na celu skłonienie jak największej ilości Zaolziaków do zadeklarowania narodowości polskiej, zaskoczyła mnie jej płytkość. Absolutnie brakowało mi szerszego spojrzenia na tożsamość jako na skomplikowany proces, w którym dużą rolę odegrała kumulacja wielu okoliczności, a często zwykły przypadek. Dość naiwne wydawało mi się tłumaczenie naszej polskości krążącą jakoby w naszych żyłach krwią piastowską. A to tylko jeden z przykładów. Oczywiście, w pełni sobie uświadamiałem, że kampania, o ile ma być zrozumiała dla wszystkich, musi sprawy upraszczać, musi trafiać do serc.

Wiedziałem też, co to jest przenośnia, symbol i hiperbola. A jednak odnosiłem wrażenie, że ktoś „po tamtej stronie” lekceważy odbiorców kampanii. Były, oczywiście, wyjątki, jak jedno z głównych haseł kampanijnych „#jeżechpolok” (śląs.: je żech Polok – jestem Polakiem). Hasło, moim zdaniem, genialne, gdyż odwołujące się do ludowości i śląskich korzeni zaolziańskich Polaków. Ale i ono spotykało się z nieustanną krytyką wychodzącą z własnych szeregów. Nie wspomnę już o tym, jak traktowano na forach dyskusyjnych uczestników dyskusji o poglądach różniących się od mainstreamu.

Nie ukrywam, że byłem tym wszystkim bardzo, bardzo rozczarowany. Jednakże na razie nic nie zapowiadało sytuacji nawiązującej do nazwy słynnej formacji rockowej Roberta Brylewskiego. Świat nadal sunął spokojnym tanecznym krokiem w rytmie pięknego walca Hanki Ordonówny „Miłość ci wszystko wybaczy”.

Jednak nie sposób było nie zauważyć dziwnej reakcji po ukazaniu się głośnej powieści Karin Lednickiej „Krzywy kościół”. Powieści wchodzącej głęboko, jak żadna inna, w realia Zaolzia, w mentalność jej ludu i w jego skomplikowaną historię. To dzięki niej całe rzesze czeskich i słowackich czytelników pierwszy raz usłyszały o tym skrawku ziemi. A że książka jest naprawdę ewenementem, świadczy fakt, że stosunkowo mały czeski rynek książkowy wchłonął raptem pół miliona egzemplarzy.

Powieść sprzedawała się jak ciepłe bułeczki również na Zaolziu. Zainteresował się nią teatr, w krótkim czasie wystawiono dwie niezależne adaptacje sceniczne. Ale czymś tam Lednicka u naszych podpadła. Może tym, że „odważyła się” pisać o sprawach zaolziańskich Polaków sama nie będąc Polką? Może dlatego, że pisze tak dobrze (gdzie nam tam wszystkim do niej)? Może…  Tak, czy inaczej, po fali niewybrednych ataków otoczono autorkę kordonem sanitarnym milczenia i o ile znalazłby się ktoś, kto czerpie swoją wiedzę o świecie wyłącznie z zaolziańskich mediów, nie miałby okazji się dowiedzieć, że pierwszy tom trylogii przetłumaczono na polski i że właśnie ukazał się on nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.

Drugim po mediach ciosem w integralność moich uczuć patriotycznych była próba rekonstrukcji historii rodzinnej, losów tych wszystkich krewnych, którym nie dane było przeżyć drugiej wojny światowej. Okazało się bowiem, że wszyscy ci bohaterowie, którzy później zginęli z rąk faszystów i bolszewików, w latach trzydziestych ubiegłego wieku uwikłali się w intrygi II RP, mające na celu odzyskanie Zaolzia w oparciu o trwające od ponad dekady irredentystyczne nastroje miejscowej ludności.

Już w pierwszej połowie lat trzydziestych zakładano tu grupy bojowe, które z upływem czasu stopniowo się radykalizowały. Dokonywano zbrojnych napadów na placówki czechosłowackiej policji, wyleciał w powietrze most, dość nagminne było dewastowanie czeskich szkół i profanacja pomników. Jednakże, z mojego puntu widzenia, najhaniebniejszy był „udział w akcjach przed-zapisowych do szkół” (E. Długajczyk, „Tajny front na granicy cieszyńskiej”), co w przekładzie na bardziej zrozumiały język oznaczało „różne formy nacisku” na członków miejscowej społeczności, którzy zapisali lub zamierzali zapisać dzieci do czeskich szkół.

Po dokonanej przez Hitlera aneksji Austrii polskie służby specjalne podjęły decyzję o wywołaniu na terenie Zaolzia powstania, które bez wątpienia miało się spotkać z krwawą interwencją władz czeskich, a ta z kolei miała dać pretekst do zajęcia terytorium przez polską armię „w obronie ludności polskiej”. Przekaz polskiego rządu do Zaolziaków był jasny: chcecie Polski, to o nią walczcie. A Polska przyjmie potem Karwinę i Trzyniec jako „wiano wniesione przez wyzwoloną ziemię” (to parafraza tytułu z pierwszej strony Ilustrowanego Kuryera Codziennego z 5 października 1938). Jeszcze pod koniec lata 1938 na tereny przygranicznych wsi zaczęto przerzucać broń dla przyszłych powstańców. Jednym z przejściowych „arsenałów” była stodoła mojego dziadka (ojca matki) znajdująca się niedaleko granicy, w terenie jakby stworzonym do przemytu.

Na szczęście dla przyszłych ofiar obmyślanego gambitu Hitler uwinął się z Sudetami, a polska armia mogla na tej samej fali zająć Zaolzie bez konieczności oddania jedynego strzału.

A co z bronią w stodole dziadka? Polskim kompetentnym urzędom niespieszno było z jej wycofaniem. Aż minął niecały rok i wybuchła wojna z Niemcami. Potem już materiały wybuchowe, spłonki, granaty, pistolety i amunicja nikogo nie obchodziły. Poza dziadkiem, który wobec coraz częściej przeprowadzanych w okolicznych domach przez gestapo rewizji musiał się pozbyć tego gorącego ziemniaka. Za jedyne możliwe rozwiązanie uznał zakopanie skrzyń z bronią w pobliskim zagajniku. Ale i tak ta broń stała się w końcu przyczyną zguby reszty rodziny, tej, której wcześniej nie zamordowali Rosjanie.

Ta odkryta przeze mnie historia głęboko mną wstrząsnęła i wywołała szereg pytań i wątpliwości, dotyczących zasadności niektórych działań, ich sensu z punktu widzenia możliwych wówczas do przewidzenia konsekwencji, winy i kary, odpowiedzialności i, powiedzmy to na głos, chrześcijańskiej etyki.

Myślę, że to właśnie wtedy ostatecznie przestałem być nacjonalistą. I uświadomiłem sobie, jak bardzo cały mój patriotyzm ukierunkowany był na moją małą ojczyznę i na historię własnej rodziny. Dzięki nim rozkwitał i z ich powodu, dotknięty kryzysem, zatrząsł się w posadach.

Może jednak teraz, kiedy najgorsze ma już za sobą, jest zdrowszy?

 

kto ty jesteś

Gdyby ktoś mnie dziś zapytał, kim jestem, odpowiedziałbym bez wahania – Polakiem. Czy jednak takim samym, jak pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat temu?

Ale co to właściwie znaczy, być Polakiem?

Urodziłem się w Czechosłowacji, przez całe życie pracowałem na rzecz czechosłowackiego, a potem słowackiego społeczeństwa. Przez całe życie płaciłem podatki czechosłowackiemu, a potem słowackiemu skarbowi państwa. Korzystałem ze słowackiej służby zdrowia, a teraz korzystam ze słowackiego systemu emerytalnego. Przez dziesiątki lat było tak, że gdyby jakiś wariat „zadął w złoty róg”, to składałbym przysięgę wierności pod nie-polskim sztandarem.

A ponadto, co tu ukrywać, od jakiegoś czasu śmieszą mnie te neopogańskie podrygi, to oddawanie boskiej czci tym czy tamtym symbolom narodowym. Wszelkie przejawy nacjonalizmu, niezależnie, jakiej proweniencji, wywołują we mnie obrzydzenie i nie potrafię tego ukryć. Jestem gorącym fanem idei Stanów Zjednoczonych Europy i uważam, że pora zacząć budować nową tożsamość. Żyjąc przez tyle lat w izolacji od polskich ośrodków niemal zapomniałem języka, śniąc i prowadząc wewnętrzne dialogi po cieszyńsku.

Jak w takim razie mogę twierdzić o sobie, że jestem Polakiem?

Odpowiem dwoma przykładami. Przez długie lata nie mogłem odbierać polskiej telewizji. Ale kiedy wreszcie nadeszły czasy telewizji satelitarnej, postanowiłem wydać trochę pieniędzy. Włączam odbiornik pierwszy raz po zainstalowaniu, a tam akurat na jedynej nadającej wówczas po polsku stacji, TVP Polonia, leci jakaś poważna, dziś powiedziałbym nudna debata. Ale ja nie mogę się oderwać, słucham i słucham tego „brzęczenia i szeleszczenia”, aż tu wchodzi Eva i pyta: a ty co, masz katar?

I drugi przykład. Kiedyś dostałem od Evy na gwiazdkę czeskie tłumaczenie Blaszanego bębenka Güntera Grassa. Gdzieś po siedemdziesięciu stronach skończyłem, doszedłszy do wniosku, że ta rzecz nie nadaje się do czytania. Ale jakiś czas później wpadło mi w ręce polskie wydanie i po dłuższym wahaniu zacząłem od nowa, po polsku. I już zapewne wszyscy się domyślają, jak to się skończyło. Obdzwoniłem znajomych, pytając, czy oni czytali Blaszany bębenek? Tę wspaniałą książkę, prawdziwe arcydzieło?

Parafrazując klasyka, jest się, kim się jest.

 

wio, koniku

W kilka dni później poszedłem do warsztatu po samochód. Stał przygotowany do odbioru, ale nie było jeszcze gotowej faktury. Znowu więc siadam obok biurka, a właściciel surfuje w laptopie, szukając cen części zamiennych wykorzystanych przy naprawie. I ponownie zaskakuje mnie zdolnością do równoczesnego wykonywania  pracy i prowadzenia rozmowy.

Mówi, że nie chce być wścibski, ale cały czas od naszego ostatniego spotkania nie opuszcza go pytanie, jak ja znalazłem się na drugim brzegu Dunajca? Więc tłumaczę, że poznałem żonę na Słowacji, w pewnym mieście pod Bratysławą, kiedy byłem w wojsku. Wzięliśmy ślub, a potem przez jakiś czas mieszkaliśmy na Zaolziu, które jednak żonie nie przypadło do gustu. No, wie pan, jak to jest z babami. Więc najpierw przenieśliśmy się do Popradu, potem przez długie lata mieszkaliśmy w niedalekiej Lewoczy, a od przejścia na emeryturę jesteśmy w Lechnicy.

A swoich panu nie brakowało, pyta. Więc mówię, że nie bardzo było się kiedy nad tym zastanawiać ze względu na masę roboty. Ale potem, kiedy już mniej pracowałem, to, oczywiście, szukałem kontaktów z ziomkami i z Polakami na Słowacji. Jedni i drudzy mieszkają jednak daleko stąd. Bliżej mam do pana warsztatu. Albo do biblioteki w Nowym Targu.

I od razu besztam samego sobie za głupi błąd, jakim było skierowanie jego uwagi na moją pracę. Ilekroć rzemieślnicy dowiadują się, że byłem lekarzem, cena od razu wyskakuje o kilka – kilkanaście  procent. Mój znajomy chirurg nazywa to „podatkiem od dyplomu”.

A co pan robił, jeśli można spytać?

Oo, różnie bywało… zastanawiam się gorączkowo, co powiedzieć, ale właściciel uderza się dłonią w udo i mówi, znalazłem wreszcie ten francowaty intercooler, wie pan, to jest to, co panu syczało. A poza tym tarcze, klocki, przewody… Coś tam wpisuje do laptopa i po chwili z drukarki wyślizguje się faktura. Staram się nie rozdziawiać gęby, bo cena i bez podatku od dyplomu robi wrażenie. No taa, trza się było uczyć rzemiosła.

Lżejszy o ponad tysiąc dwieście złotych siadam za kierownicą. Z przyjemnością wciągam znany zapach starej tapicerki, benzyny i psa.

No, stara, wio!

Jerzy Bezecny

 

Tekst bierze udział w Konkursie o Nagrodę Marszałka Senatu RP dla dziennikarzy polskich i polonijnych pt. „Polska tożsamość na emigracji. Między integracją a pamięcią”.  Celem konkursu jest pokazanie, jak Polonia i Polacy za granicą zachowują swoją kulturę, tradycję i język, a także jak promują polskość poza granicami Polski, a jednocześnie stają się istotną częścią lokalnych społeczności.