Klejnot z sutereny, czyli Stanisław Soyka Radioaktywny

 CZUŁYM UCHEM 

Na rogu bratysławskich ulic Puškinovej i Križkovej, w suterenie kamienicy znajduje się malutki sklepik z używanymi płytami winylowymi i nie tylko. Do dwóch niewielkich pomieszczeń można wejść dopiero po godzinie trzynastej. Kilka schodków prowadzi do świata z tektury, winylu i dźwięku. Pan prowadzący tę zacną placówkę to człowiek konkretny i ochoczy, choć biegły obserwator szybko dojdzie do wniosku, iż ma do czynienia z istotą żyjącą w zupełnie innym wymiarze.

Zawsze go pytam o polskie wydawnictwa. Pewnego dnia stanąłem przed dylematem. Jeden droższy, klasyczny Breakout i reszta dla mnie czy dwa mniej znane albumy i pusty portfel. Zwyciężyła chciwość muzyczna, ale i ciekawość, bo na jednym z tych albumów był taki oto napis: Stanisław Soyka Radioaktywny.

Nigdy wcześniej nie zetknąłem się z tym krążkiem, chociaż samo nazwisko artysty już odruchowo wzmogło we mnie łaknienie poznania jego zawartości. Ot, takie przyzwyczajenie. Tak się już wytrenowałem, że Soyka po prostu kojarzy mi się z tej najlepszej strony. Nic więc dziwnego, że całą drogę pociągiem do domu siedziałem jak na szpilkach.

Wyjmowałem płytę z siatki i chowałem, i znów wyjmowałem, nie mogąc się doczekać, gdy położę ją w końcu na talerzu gramofonu. A gdy już się doczekałem, okazało się, że płyta często powraca, zawsze wieczorem, zawsze po to, by ostudzić i uspokoić zbyt rozedrgany dzień, choć nie same ballady na niej się znajdują. Jednak po kolei.

Po czasie okazało się, że album Radioaktywny to w zasadzie składanka. Taka składanka w polskim stylu, ale tu najlepiej wypowie się sam autor, który tak oto przedstawia nam tę płytę na okładce:

„Płyta, którą dostajecie Państwo do rąk, jest kompilacją wyjątków kilku sesji nagraniowych, dokonanych dla archiwum Polskiego Radia w okresie ostatnich pięciu lat. Materiał na niej zawarty jest zróżnicowany w dużym stopniu dlatego, że każda z kolejnych sesji odbywała się w jakiś czas po poprzedniej, w innym składzie osobowym i w odmiennym stanie ducha.

Płyta jest dokumentem zmian i przeobrażeń, jakim podlega twórca i tworzywo. Jest jakoby fotografią kilku faz na drodze poszukiwania wciąż nowego wyrazu. W nadziei, że spodoba się Państwu, pozdrawiam serdecznie i pięknie się kłaniam“ – Stanisław Soyka.

Wspomniany okres to lata 1983 – 1988. Wszystkie utwory są autorstwa Stanisława Soyki, a w niektórych usłyszeć można znanych kolegów artysty.

Płytę otwiera przeurocza ballada Jak dzieci z saksofonem Tomasza Szukalskiego. Zaraz po niej uderza w nas niepokojący Monolog Pajaca, w którym na gitarze można usłyszeć Wojtka Waglewskiego z kolegami z Voo Voo oraz znanego trębacza jazzowego Andrzeja Przybielskiego. Za każdym razem, gdy słucham tego utworu, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że silne jego echa słyszę w późniejszych dokonaniach Piotra Roguckiego z zespołu Coma.

Kolejny w zestawieniu utwór, najdłuższy na płycie, z rozbudowanym intro, w którym można usłyszeć głos Kory, to mistrzowska ballada Niebo oczekiwanie nasze. Nie chcę tu omawiać wszystkich piosenek, ale wspomnę jeszcze dwie, a mianowicie Absolutnie nic, chyba najbardziej popularny i przebojowy utwór z tego krążka, oraz miniaturkę Popołudniowe miasto, walcujący, złamany blues, nasiąknięty do granic stylistyką Toma Waitsa.

Według mnie tych kilka utworów definiuje substancję muzyczną albumu. Albumu, który pomimo tego, że jest kompilacją, słucha się doskonale. Zawartość, choć tak rozmaita pod względem muzycznym i stylistycznym, okazuje się niezwykle spójna i w jakiś sposób ujmująca, przez co nie sposób o niej zapomnieć. Gorąco polecam!

Łukasz Cupał

MP 2/2021