post-title Małgorzata Foremniak…

Małgorzata Foremniak…

Małgorzata Foremniak…

„Miałam już wiele imion i nazwisk różnych kobiet“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Spotkałyśmy się tuż po próbie spektaklu „Kolacja z Gustawem Klimtem“ Jacka Cygana. Z przedstawieniem tym Małgorzata Foremniak gościnnie występowała w Wiedniu dla austriackiej Polonii.

Podczas kontaktu osobistego zyskuje jeszcze bardziej, a jej serdeczność nie jest tylko teatralną pozą. Z uwielbianą serialową doktor Zosią z „Na dobre i na złe“ rozmawiałyśmy nie tylko o jej największych rolach, ale i o zdobywaniu świata i przełomowych chwilach w życiu.

 

„Małgosiu, świat jest do zdobywania“ – tak podobno mówiła Pani mama. Już Pani zdobyła ten świat?

O tak, już bardzo dużo świata zdobyłam. Bo dla mnie zdobywanie świata jest zdobywaniem doświadczenia, w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu. Myślę, że zawód aktora sprzyja zdobywaniu doświadczeń, ponieważ jest się w wielu miejscach, spotyka wielu ludzi, przeżywa wspaniałe historie, w jakimś sensie można żyć wieloma życiami, posiadając to swoje, pod którym można się podpisać swoim nazwiskiem.

A ja miałam już wiele imion i nazwisk różnych kobiet. Żeby poznać ich świat, musiałam sięgnąć po jakieś doświadczenia, poczytać, posłuchać, porozmawiać z ludźmi. To były i są dla mnie podróże do środka, które wysoko cenię. Bez bogatego środka trudniej doświadczyć całego uroku świata zewnętrznego. To, co na zewnątrz i w środku, powinno być kompatybilne.

 

No właśnie o tym wewnętrznym świecie mówiła Pani w jednym z wywiadów, podkreślając, że do pewnego momentu chce się zdobywać świat, a potem robi się zwrot o 180 stopni i zaczyna się poszukiwać tego świata w sobie. Przyszedł już czas na ten zwrot?

Absolutnie tak. Za niespełna półtora roku minie pół wieku mojego życia. To idealny moment, by dokonać segregacji, co jest wartościowe, twórcze, co rozwija. Takich wyborów właśnie dokonuję. Absolutnie nie pomniejsza to mojej radości, emocjonalności, euforii w zdziwieniu nad światem i życiem, które mam zaszczyt przeżywać. Bo dla mnie życie jest fenomenem. Absolutnie!

 

Dziś Pani odkrywa talenty u innych, a kto odkrył ten Pani? Chciała Pani przecież być paleontologiem.

W liceum, kiedy wystawialiśmy „Śluby panieńskie“ Fredry, ktoś mi powiedział, że dobrze wychodzi mi gra aktorska, więc może warto, bym spróbowała szczęścia w tym zawodzie. Ale ja tego wtedy tak nie widziałam.

 

Potem Pani do tego dojrzała?

Nie, poszłam za głosem młodości, ciekawości, ponieważ moje koleżanki zdawały do szkoły teatralnej. Kolega przekonał mnie, bym też spróbowała, nic nie ryzykując. Nauczyłam się więc do połowy klasycznego wiersza, do połowy prozy… Nawet nie przypuszczałam, że pójdę dalej. Ale tak się złożyło, że to ja zostałam w szkole teatralnej, a nie moje koleżanki. Nie wierzę w przypadki.

 

Teraz jest Pani jakby z drugiej strony barykady jako jurorka talentowego show i decyduje o tym, komu otworzyć drzwi do kariery. Ciąży Pani ta odpowiedzialność, kiedy musi Pani powiedzieć komuś, że się na scenę nie nadaje?

Trzeba podkreślić, że „Mam talent” jest programem rozrywkowym, którego nie można brać do końca na serio.


Ale chyba nie da się uniknąć rozczarowań?

Uczestnicy muszą wiedzieć, że to nie jest ich być albo nie być. Doceniam odwagę wszystkich uczestników talentowych show. To wielki akt odwagi, by zmierzyć się z publicznością. To takie otwarcie drzwi do czegoś, co może się wydarzyć, i trzeba temu dać szansę. Może to być także próba zmierzenia się z samym sobą.

Nie da się jednak tego nie traktować poważnie, bo występ przed publicznością to jest nieprawdopodobny stres. Do naszego programu przyjeżdżają też ludzie z miast i miasteczek, gdzie praktycznie nic się nie dzieje. I to jest dla mnie akt odwagi.

 

A potrzebne są takie show?

Absolutnie!

Krytycy zarzucają, że tego typu programy krzywią ludzi, którzy, gdy zgasną światła, odchodzą w zapomnienie.

Nie, nic nie krzywią. Życie jest nieprzewidywalne, jest przygodą, wyzwaniem i w ten sposób trzeba do tego podchodzić. Taki program to szansa i od uczestnika zależy, jak tę szansę wykorzysta. Dzięki temu programowi można być szybko zauważonym. To duże ułatwienie na przykład dla osób uboższych, z małych miejscowości.

Na tej scenie widziałam wielu wspaniałych, utalentowanych ludzi, z niesamowitą wrażliwością, przed którymi chylę czoła. Uważam, że to fantastyczne, że są takie programy. Człowiek może uzewnętrznić to, co mu w duszy gra. Ale to nie wszystko, taki program może ośmielić innych, którzy być może nigdy się do niego nie zgłoszą, ale zobaczą, że to, co w nich drzemie, to też talent.

Przecież niekoniecznie ktoś musi pięknie śpiewać, by zachwycać innych, może na przykład piec wspaniałe ciastka. Jestem przekonana, że ten program może innym dodawać wiary we własne możliwości. W ten sposób ktoś może stać się mistrzem dla samego siebie. Każdy ma prawo i powinien przeżyć życie najpełniej, jak tylko to możliwe.


Pamięta Pani jakichś szczególnych uczestników programu?

O tak, bardzo wielu, na przykład najmłodszego jego uczestnika, trzylatka, który recytował „Pana Tadeusza“, albo najstarszego, który miał 93 lata i śpiewał w chórze.

 

Pani też kiedyś dostała szansę, by pokazać swój talent – wystąpiła Pani w filmie „Kingsajz“ Juliusza Machulskiego u boku Jerzego Stuhra. Jak Pani wspomina swój debiut w filmie?

Udział w filmie to innego rodzaju emocje i stres niż wyjście na scenę. Kiedy się wychodzi przed publiczność, to jest pewien test, jak działa na człowieka trema: jednych trema mobilizuje, innych zniewala. A film rządzi się innym prawami: tu można się zatrzymać, kwestię powtórzyć. W teatrze tak się nie da. Spektakl się zaczyna i nie można się cofnąć. Przez dwie godziny trzeba być w innej rzeczywistości.

 

Woli Pani teatr czy film?

To są dwa różne światy, ale teatr chyba jest podstawą dla aktora.

 

A wracając do Pani pierwszego udziału w filmie, jak Pani go wspomina?

Byłam wtedy na studiach i to było moje pierwsze spotkanie z kamerą. To były przeżycia! Każdy student chce zaistnieć i jeśli się załapie do filmu, to duma go rozpiera. Szczególnie wtedy, kiedy fragment, w którym występuje, nie zostanie wycięty (śmiech).

Cieszę się, że uczestniczyłam całe trzy minuty w projekcie, który przeszedł do historii kina. Wnukom będę pokazywać ten film i prosić o uwagę, by nie mrugały podczas tych trzech minut, aby nie przegapić babci.

 

Czy ja coś przeoczyłam? Pani jest już babcią?

Nie, jeszcze nie mam wnuków, ale myślę o tym (śmiech).

 

Zanim przyszła rola znanej doktor Zosi w serialu „Na dobre i na złe“, grała Pani w takich serialach, jak „Bank nie z tej ziemi“ czy „Radio Romans“. Sława, rozpoznawalność, dowody sympatii od widzów spowodowały, że choć na chwilę poczuła się Pani jak królowa srebrnego ekranu?

Nie, nie, to w ogóle nie leży w mojej naturze. Zdaję sobie sprawę, że pojawienie się na ekranie możne być jak płonący sztuczny ogień, który tak, jak szybko się pojawi, tak szybko się wypali. Nie jest sztuką wejść na szczyt, ale sztuką jest na tym szczycie pozostać.

 

Jaki jest Pani klucz do sukcesu?

To publiczność wybiera, kogo lubi. To jest jakaś tajemnica, magia: jednych się bardziej lubi i chce oglądać, a innych mniej. Nie wiem, na czym to polega.

 

Sympatyczna doktor Zosia, w którą się Pani wcieliła, pomogła Pani zdobyć przychylność widzów?

Oczywiście!

 

Ale grała Pani też inne role, mniej sympatyczne, chociażby w „PitBulu“.

Na sympatie widzów zapracowałam sobie chyba głównie dzięki doktor Zosią. „Na dobre i na złe” to świetny projekt, z dobrą obsadą, a to podstawa. Poza tym wcześniej nie było takiego serialu o charakterze medycznym, a przecież te zagadnienia są bliskie wszystkim.

 

Coś jakby polski odpowiednik „Szpitala na peryferiach“?

O, tak! Wyrastałam na tym serialu!

 

Nie boi się Pani, że Zosia przylgnie do Pani na zawsze?

Nie, nie boję się. Ja już w tym serialu nie gram cztery lata. Oczywiście, to bardzo miło słyszeć komplementy pod swoim adresem, głosy, że brakuje kogoś w serialu.

A którą rolę Pani lubi najbardziej?

Jest parę takich ról: Mańki z „Bożych skrawków“, Kryśki z „PitBula“. Fajnie mi się grało żonę Popiela w „Starej baśni“, czyli w filmie kostiumowym. Ja lubię każdą postać, którą gram. A teraz czekam z niecierpliwością na premierę „Czerwonego pająka“.

 

Beata Tyszkiewicz nazwała Panią wieczną dziewczynką. Pani też tak siebie postrzega?

Tak, myślę, że mam naturę dziewczynki, czyli otwartość i spontaniczność dziecka. I mam nadzieję, że jej nie stracę. U dojrzałych ludzi doświadczenia nie tylko niszczą, ale wręcz kastrują spontaniczność, więc trzeba ją pielęgnować i dbać o nią, bo ona dodaje koloru życia. Zachwyt – to jest odpowiednie słowo! Trzeba się zachwycać wszystkim!

 

Potrafi Pani zachwycać się życiem, mimo że doświadczyła też trudnych sytuacji. Jaki jest przepis Małgorzaty Foremniak na wewnętrzną siłę życiową?

Trzeba być względem siebie bardzo szczerym. Ta szczerość jest wielokrotnie wystawiana na próbę, ale nie można z niej rezygnować. Człowiek jest jak cebula: rodzi się z czystym środkiem, czystą cząstką boskości. Poprzez doświadczenia, wychowanie, środowisko, pracę nakładamy na siebie kolejne warstwy.

Przyjmujemy punkt widzenia, który nie należy do nas, ale który w nas wpojono. No i w pewnym momencie przychodzi egzamin dojrzałości. On nie należy do przyjemnych doświadczeń, często jest bolesny. Ale to dobrze, musi boleć. Kiedy boli, zaczynamy czuć siebie. Następuje zwrot, chcemy dotrzeć do naszej głębi, więc zdejmujemy warstwy nagromadzone latami po to, żeby znowu oddychać pełną piersią, by znowu mieć lekkość życia.

Jesteśmy jak matrioszka. Najpierw się zakręcamy w te wszystkie falbany, a potem się odkręcamy. Zazwyczaj podczas tego zdejmowania warstw płaczemy, tak jak podczas obierania cebuli. Jak to w życiu wszystko jest ze sobą powiązane!


Niedawno przeprowadzałam wywiad z Krystyną Jandą, którą oburzyło pytanie, czy praca aktora może być terapią. Jak Pani to widzi?

Mnie to nie oburza. Praca wielokrotnie mnie ratowała, bo była odskocznią od życia i sytuacji, które nie były łatwe. Umysł musi odpocząć od problemów, nie może być bez przerwy bombardowany tymi samymi myślami, które działają na człowieka destrukcyjnie. Kiedy gram kogoś innego, to dla mnie odpoczynek. Śmiało mogę to nazwać terapią.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 11/2015

 

Autorka wywiadu składa podziękowania pani Marii Buczak ze Stowarzyszenia TAKT z Wiednia za umówienie spotkania z aktorką.