Anna Maria Jopek: „Zawód muzyka uczy pokory”

 WYWIAD MIESIĄCA 

Przed i po koncercie w koszyckim teatrze „Thalia” podczas Dni Kultury Polskiej przed garderobą Anny Marii Jopek czekało kilku przedstawicieli słowackich mediów. Pewna dziennikarka była zniecierpliwiona, denerwowała się, że menedżerka artystki przetrzymuje ją pod drzwiami: „Jakbym czekała na jakąś gwiazdę!”

Razem z Ulą Szabados (obie czekałyśmy na wywiad) spojrzałyśmy na siebie i uświadomiłyśmy panią, że czeka na gwiazdę! Inni, na moje pytanie, skąd znają Annę Marię, spogladali na mnie zdziwieni i z wyższością stwierdzali, że każdy szanujący się dziennikarz muzyczny powinien znaç taką artystkę! Po czym wymieniali między sobą informacje z życia Anny, „rzucali” datami ważniejszych koncertów i nagrań.

Wreszcie, po koncercie i kilku spotkaniach Anny z fanami, się doczekałam! Było już grubo po pierwszej w nocy, gdy drzwi garderoby się uchyliły. Przed lustrem siedziała krucha istota. Gdy zaczęła mówiç, okazało się, że doskonale wie, czego w życiu chce!

 

Podczas przeprowadzania z Panią wywiadu, ponad cztery lata temu, była Pani podekscytowana sukcesem – występem przed koncertem Stinga w Polsce. Od tego czasu osiągnęła Pani bardzo dużo. Kiedy bardziej zabiło Pani serce, wtedy, gdy została Pani wybrana przez Stinga czy dwa lata temu, gdy nagrywała Pani płytę z Patem Methenym?

Nagranie płyty z Patem było bardzo silnym doświadczeniem w moim życiu i nie da się tego porównać z niczym, co było przedtem i później. Wszystko to działo się tak szybko, ponieważ Pat, gdy pracuje, prawie w ogóle nie sypia, nie musi jeść, jest skupiony tylko i wyłącznie na muzyce.

 

A Pani?

Struny głosowe to zupełnie inny instrument, o który muszę dbać. Człowiek jest tylko człowiekiem.

 

Dlaczego nagranie z Patem Methenym?

Pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy usłyszałam jego muzykę. Było to stosunkowo późno. Byłam na pierwszym roku studiów i wraz ze znajomymi przygotowywaliśmy się do egzaminu. Nieopatrznie ktoś puścił płytę Pata. Do rana niczego się nie nauczyliśmy, słuchaliśmy tej muzyki jak objawienia.

Od tej pory stałam się maniakalną fanką Pata. Mam wszystkie jego płyty, a gdy przyjeżdżał do Polski, chodziłam na jego koncerty, nawet dwa razy w ciągu jednej jego wizyty.

Czyli marzenie o współpracy z mistrzem się spełniło. Kto teraz jest na celowniku?

Jest mnóstwo osób, które wielbię.

 

A z którymi chciałaby Pani współpracować?

Jest parę takich osób, ale nie chcę wymieniać nazwisk. Bywają marzenia, które są tylko marzeniami, nie wszystkie muszą się spełnić. One popychają nas do przodu, bo bardzo często mobilizują do rozwoju, by nad sobą pracować, być lepszym.

Jeśli się spełniają, to jest to rodzaj nagrody. Trzeba mieć jednak dużo pokory, żeby zrozumieć, że nie wszystko możemy w życiu dostać, bo to by było wyjątkowo demoralizujące. Wydaje mi się, że ja już jestem na to za dorosła i zbyt wiele rzeczy przeszłam, żeby tej prawdy nie znać.

 

A jednak wiele rzeczy się Pani udaje, towarzyszą Pani polscy muzycy z najwyższej półki…

To wielkie szczęście. Często bywało tak, że ktoś do mnie pierwszy wyciągnął rękę, na przykład Henryk Miśkiewicz, który zaprosił mnie do nagrania swojej płyty. Potem nawet mi się nie mieściło w głowie, że przyjmie propozycję grania w moim zespole. A jednak zgodził się na to!

 

Jest Pani otoczona samymi mężczyznami. Czy to znaczy, że nie ma w Polsce kobiet, z którymi chciałaby Pani współpracować?

Moje menedżerki to kobiety. Kobiety robią fantastyczne rzeczy, ale wśród instrumentalistek nie znajduję wielu takich, które mogłyby dorównać naszym chłopakom z zespołu. Nie ukrywam, że zawsze moim marzeniem było grać ze znakomitym zespołem.

 

W jakim stopniu gusta muzyczne Pani męża wpłynęły na Pani upodobania?

W ogromnym. Długie lata byłam fanką jego audycji muzycznych, zanim go w ogóle poznałam. O wielu rzeczach dowiadywałam się z radia. W sprawach muzycznych ma wyrobione swoje zdanie i nikt go w tej kwestii nie jest w stanie „urobić”. Mimo że teraz generalnie rządzą playlisty, on nadal gra to, co lubi i w co wierzy.

 

Mówi to Pani z podziwem, ale przecież wybrała Pani podobną drogę…

Skoro mam cudownych słuchaczy, myślę, że playlisty do niczego mi nie są potrzebne.

 

A czy Pani w jakiś sposób kształtuje upodobania muzyczne męża?

Myślę, że się docieramy. Polska muzyka ludowa to dziedzina, o której Marcin miał mniejsze pojęcie, powoli staje się jej orędownikiem. Mogłam się też z nim podzielić swoimi klasycznymi doświadczeniami i miłością do wielu dzieł, na które Marcin akurat nie natrafił. Muzyka klasyczna to wieki spuścizny i nawet 17-letnie studia, które ja przeszłam, nie są w stanie dać oglądu wszystkiego. To jest zaledwie wierzchołek góry lodowej.

Podejmuje Pani wyzwania, śpiewając standardy jazzowe. To odważne, bo trzeba słuchaczowi zaoferować coś nowszego niż te znane wersje. Uważa Pani, że się to Pani udało?

Dzisiaj pewnie bym tego nie zrobiła.

 

Dlaczego?

Płyta Szeptem ze standardami jazzowymi to moja pierwsza płyta nagrana jeszcze przed Ale jestem, choć została wydana później.

 

Chyba nie chce Pani powiedzieć, że to pomyłka?

Staram się nie wracać do moich płyt, bo nie mogę ich słuchać. Po przesłuchaniu jednej z nich, stwierdziłam, że byłam beznadziejna. Poszłam więc do wytwórni, prosząc, żeby ją wycofali z obiegu.

 

Zgodzili się?

Popukali się w głowę. Marcin uświadomił mi, że to mnie powinno cieszyć, a nie martwić, bo to oznacza rozwój. Powinnam to potraktować jak stare zdjęcie z wakacji, w które się już nie ingeruje.

 

Czy to oznacza, że standardów w Pani wykonaniu już nie usłyszymy?

Nie wiem. Kiedy nagrywałam Szeptem, wszyscy sięgali po angielskie standardy i udawali, że są Ellą Fitzgerald. A my mamy tak piękne piosenki, które napisały dzieje. Wystarczyło je odkurzyć. Od momentu, kiedy zaśpiewałam Szeptem, w Polsce stały się popularne polskie standardy i to mnie cieszy.

 

Co w takim razie Pani przygotowuje na ten rok?

W przygotowaniu są dwie płyty. Jedna już całkowicie skończona, ale czeka w „Universalu” w Londynie na „odpalenie”, podobnie jak Boeingi na lotnisku Heathrow. Tam jest ogromny tłok wydawniczy, planowanie sięga pół roku, więc może wyjdzie w maju.

 

A w Polsce?

Od stycznia nagrywamy moją autorską płytą z moimi i Marcina piosenkami. Pewnie wyjdzie na wiosnę.

Czy znajdą się na niej klimaty ludowe, które Pani odkrywa na nowo przed polską publicznością?

Na pewno. Piszę, inspirując się muzyką ludową, która ma fascynujące skale, niepodobne do niczego innego na świecie. To jest kopalnia inspiracji!

 

Jakiej wielkości jest Pani gwiazdą?

Nie odczuwam gwiazdorstwa, to kwestie wykreowane przez media, żeby ludzie mogli marzyć. W polskich realiach wygląda to zupełnie inaczej. Każdy z nas żyje normalnie, chodzi do warzywniaka, odprowadza dzieci do przedszkola i płaci rachunki, czasami spóźnione, i jest pouczany przez panie urzędniczki.

 

Co niesie ze sobą zawód muzyka? 

Muzyk przez całe życie się doskonali. Jednego dnia można mieć wspaniałą inspirację i być znakomitym na scenie, a drugiego dnia mieć pustkę w głowie albo chociażby katar. Zawód muzyka uczy pokory.

Podobnie jest z wodą, którą bierzemy w ręce, a której nie możemy zatrzymać, bo przecieka przez palce. W muzyce jest tak: jeżeli instrumentalista nie ćwiczy, nie trzyma formy w palcu, to nie jest w stanie wyartykułować na instrumencie swoich myśli, ponieważ one muszą być poparte pewną dyscypliną ciała. Muzyk to bardzo wymagający zawód.

 

A sukces komercyjny?

Nie jestem w stanie tego usytuować w polskich warunkach. Dla artysty, który powinien być osobą o większej wrażliwości niż przeciętny obywatel, świadomość, że sypie się co drugi szpital polski, że prawie każda szkoła wymaga doinwestowania, że panuje bieda, odnoszenie oszałamiających sukcesów finansowych jest czymś, co jest trudne do dźwignięcia. Od razu rodzi się pytanie, ile się da ocalić za te pieniądze.

Cieszę się, że nasze kariery są trudne, na miarę tego jak wygląda rzeczywistość. Mam poczucie, że nie jestem szczególnie lepsza, ale mam tyle, na ile sobie w danym momencie zapracuję. Żyję tak samo, jak inni: biegam za dziećmi, wciąż jestem niedospana, szukam kremów, które są w stanie zatuszować moje cienie pod oczami.

Małgorzata Wojcieszyńska, Koszyce
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 1/2005