post-title Z wdzięcznością za dary losu

Z wdzięcznością za dary losu

Z wdzięcznością za dary losu

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

Choć jej młodość przypadła na okres wojenny i przeżyła wiele ciężkich chwil, nie ma w niej zgorzknienia, wręcz przeciwnie – pani Maria Jabłońska z radością mówi o swoim życiu. Nasza rodaczka po wojnie wraz z mężem zamieszkała na Słowacji. Zanim trafiła do Senca, ścieżki jej życia były kręte i często „pod górkę“.

 

Koszmar wojny

Kiedy wybuchła wojna, była nastolatką. Szkołę średnią kończyła na tajnych kompletach. „Spotykaliśmy się w prywatnych domach u różnych ludzi, za każdym razem u kogoś innego, by Niemcy nie odkryli, że młodzież pobiera lekcje“ – wspomina pani Maria. Również matura była innego charakteru niż w normalnych okolicznościach. „Nawet nie mogliśmy ubrać się odświętnie, ale komisja egzaminacyjna stworzyła miłą atmosferę“ – opisuje.

Jeszcze przed wojną, będąc z rodzicami na wakacjach w Zakopanym, poznała młodzieńca, który przychodził wraz z kolegami do pensjonatu, gdzie mieszkali, by grać w siatkówkę. Ów młodzieniec – student weterynarii we Lwowie – zaczął pisać do niej listy. I tak zaczęła się ich znajomość.

Po wybuchu wojny, kiedy powstało państwo słowackie, okazało się, że po przesunięciu granic pochodzący z Jabłonki chłopak stał się obywatelem słowackim. „Od razu dostał obywatelstwo tego kraju, a władze, dbając o swoich, wysłały Albina na studia do Zagrzebia“ – wyjaśnia pani Maria. Potem chłopak przeniósł się do Wiednia, by zrobić doktorat.

„Albin przyjechał do Polski i poprosił mnie o rękę – wspomina moja rozmówczyni. – Rodzice cieszyli się, że wyjadę z Warszawy, że będę bezpieczna, bowiem w tamtych czasach łapanki, strach, głód były codziennością“. Szybko przygotowali więc skromny ślub, pobrali się i wyruszyli do Wiednia.

Wiedeń

W tym czasie mąż pani Marii mieszkał w mieszkaniu dla pracowników naukowych. Tam właśnie w 1942 roku spędzili pierwsze wspólne Święta Wielkanocne. Trzy miesiące po przyjeździe pani Marii do Wiednia ich mieszkanie zostało zrewidowane przez gestapo, które potem udało się po męża do pracy i go aresztowało.

„Nie wiedziałam, dlaczego tak się stało, zostałam zupełnie sama – bez środków do życia, bez znajomości języka niemieckiego“ – opisuje. Jak się później okazało, jej mąż działał w tajnej organizacji antyfaszystowskiej „Limba” i został zatrzymany jako więzień polityczny. „Mąż nigdy mi nie mówił, że angażował się w ruch przeciw Niemcom – wyjaśnia moja rozmówczyni. – Od kiedy był w więzieniu, nie miałam prawa widywać się z nim, mogłam mu jedynie co tydzień przynosić na zmianę czystą bieliznę “.

Ponieważ pani Maria straciła prawo do służbowego mieszkania, musiała sobie jakoś radzić sama. „W polskim kościele na Renwegu poznałam Polaków ze Lwowa, którzy okazali mi pomoc. Także ambasada słowacka wyciągnęła do mnie pomocną dłoń“ – opowiada pani Maria. Aby przeżyć te ciężkie czasy podjęła pracę w zakładzie, gdzie ręcznie wyrabiano gliniane emblematy, przedstawiające miasta niemieckie.

Wtedy stanowiły one modne gadżety, które Niemcy nosili na paskach od spodni. „To były trudne czasy. Do Wiednia przyjechałam w jednym kostiumie – wspomina. – Pamiętam więc, że kiedy było zimno, pod kostium zakładałam sweter, a pod sweter wkładałam gazety, by kolejna warstwa ogrzewała ciało“.

 

Dokąd po wojnie?

Pierwszy raz po dłuższym czasie zobaczyła męża na rozprawie sądowej. I choć werdykt sądowy brzmiał: „niewinny”, to i tak wysłano go do obozu koncentracyjnego w Dachau. Na szczęście pan Albin przeżył i po wojnie wrócił do Wiednia

„Chcieliśmy zamieszkać w Polsce, ale ostrzeżono nas w Jabłonce, że takich działaczy wojennych, jak mój mąż, którzy mieli powiązania z Armią Krajową, zamykają w więzieniach. Udaliśmy się więc do Bratysławy“ – wspomina pani Maria. Mąż podjął pracę weterynarza w Bratysławie, a rok później został weterynarzem powiatowym w Sencu.

Po jakimś czasie przyszły na świat ich córki. Kiedy pani Maria odchowała dzieci, w 1957 roku podjęła pracę w bibliotece w Sencu. Pięć lat później stała się jej kierownikiem i pracowała tam aż do emerytury. Stała się też propagatorem polskiej literatury i dbała o to, by na półkach biblioteki znajdowały się dzieła polskich pisarzy.

Z wdzięcznością patrzy na swoje życie. Jak twierdzi, los zawsze stawiał na jej drodze dobrych ludzi, a gościnność Słowaków ocenia bardzo wysoko. Największy cios spadł na nią 13 lat temu, kiedy zmarł jej mąż. „Gdybym mogła coś zmienić w swoim życiu, to tylko to, żeby mój mąż mógł jeszcze żyć – mówi. – Moglibyśmy wspólnie cieszyć się z sukcesów dzieci, wnuków i prawnuków“.

Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: autorka

MP 2/2009