Michał Rusinek: „Noblistą zostaje się do końca życia“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Mija 20 lat od pamiętnej jesieni, kiedy Wisława Szymborska dostała literacką Nagrodę Nobla. Z tej okazji wspominaliśmy poetkę z Michałem Rusinkiem, który był jej sekretarzem i który odwiedził Słowację na zaproszenie Instytutu Polskiego.

 

Czytałam Pańską wypowiedź na temat retoryki, której poświęcił się Pan zawodowo. Opisywał Pan język, tworzony przez przebywających ze sobą ludzie, dzięki czemu powstają nowe wyrazy, zwroty. Stworzyli Państwo z Wisławą Szymborską taki Wasz język?

Jeżeli się z kimś często przebywa i są to relacje rodzinne albo zawodowe, to wytwarza się rodzaj języka, który jest jakby puszczeniem oka – my wiemy, co to znaczy, ale jest to nieczytelne poza nami. To tworzy rodzaj wspólnoty, oczywiście też wspólnoty wykluczającej. Na przykład znajomość pewnych cytatów literackich pozwala zbudować rodzaj łączności, zaś ich nieznajomość działa wykluczająco. Pani pyta o konkretną relację Szymborskiej i mnie?

 

Tworzyć z nią taką wspólnotę to pewnie była piękna przygoda?

Tak, ona miała niebywałe poczucie humoru i to ono budowało relacje. Dzieliła swoich znajomych na tych, którzy mieli i nie mieli poczucia humoru. Ci, którzy nie mieli, byli traktowani nieco inaczej – byli zapraszani do innych konfiguracji towarzyskich i dostawali inne pocztówki.

 

Inne, czyli jakie?

Inne, to znaczy takie niewymagające uruchomiania tego, czego nie mieli, czyli poczucia humoru, żeby nie czuli się jakoś niepewnie. W relacji ze mną, ale i z innymi, którzy ją znali prywatnie, krążyły anegdoty, właściwie ich puenty, które stawały się toposami, czyli punktami wspólnymi nadawcy i odbiorcy.

Teraz przychodzi mi do głowy jeden przykład. Wiąże się on z pamiętnikami dziadka Szymborskiej, po którym niewątpliwie odziedziczyła talent literacki.

Dziadek miał bardzo ciekawy życiorys, podróżował po świecie i bardzo pięknie opisywał sytuacje fabularne, natomiast bardzo słaby był w opisach miejsc. O każdym mieście, czy to był Nowy Sącz, Nowy Targ, czy też Nowy Jork, pisał tak samo: „Miasto duże, czyste”. I to weszło do języka Szymborskiej i jej znajomych. Za każdym razem, skądkolwiek wracała, dzieliła się z nami opisem: „No, miasto duże, czyste“.

 

Wisława Szymborska powiedziała kiedyś, że ludzkość od czasów wynalezienia druku nie znalazła lepszej zabawy. Miała na myśli pisanie czy czytanie?

Przede wszystkim czytanie, bo ona uważała, że ważniejsze jest czytanie niż pisanie. Bardzo lubiła też kino, telewizję i radio, ale uważała, że wspólnym mianownikiem dla wszystkich sztuk jest jednak książka. Tę ceniła najwyżej.

 

Trochę lat upłynęło i nasze społeczeństwo niejako porzuciło książki na rzecz obrazków. Czy jej teza dziś się obroni? 

Myślę, że tak, choć rzeczywiście mamy teraz etap wtórnego średniowiecza, kiedy obraz jest szalenie istotny. Ale obserwujemy też sprzeciw wobec tego, co dominuje w danym momencie. I tak jest właśnie w przypadku książki, którą dygitalizujemy, ale z drugiej strony targi książki są tłumnie odwiedzane. Jednak ludzie chcą książki dotknąć, powąchać. Ja lubię nowe książki, prosto z drukarni, śmierdzące farbą i klejem.

Czytniki czy iPady nigdy czegoś takiego nie będą miały, chyba że ktoś wymyśli jakąś cudowną substancję, której będziemy dolewać do urządzenia, by w trakcie czytania poczuć farbę. Ale z drugiej strony ma to swoje pozytywa. Szymborskiej kiedyś jakaś firma pożyczyła czytnik z prośbą o zrecenzowanie go. Bardzo jej się to urządzenie spodobało, ponieważ – po pierwsze – posiadało tylko dwa przyciski, a po drugie na wyjazdach do Zakopanego czy Lubomierza, gdzie odpoczywała i pracowała, często jej brakowało słowników czy encyklopedii, a posiadanie czytnika ten problem rozwiązywało.

 

Wiem, że został Pan sekretarzem Szymborskiej, gdyż podczas rozmowy w sprawie tej posady przeciął Pan kabel uporczywie dzwoniącego telefonu w jej mieszkaniu. Ale to chyba nie jedyny powód, dla którego pracował Pan dla niej przez 15 lat? Poszukiwała asystenta mężczyzny? 

Nie wiem, jakie miała priorytety, zanim natrafiła na mnie, ale wydaje mi się, że układ kobieta – mężczyzna dobrze się sprawdza. Ja też wolę pracować z kobietami i nie ma w tym żadnych podtekstów erotycznych. Ona wcześniej twierdziła, że będę jej potrzebny na trzy miesiące. Potem okazało się, że noblistą zostaje się do końca życia.

To wymaga chociażby symbolicznego sekretariatu, który wokół niej zorganizowałem i prowadziłem. Wszystkie sprawy związane z umowami i prawami autorskimi przejął prawnik, zaś ja zajmowałem się organizowaniem wyjazdów i wywiadami. Przynajmniej raz w roku podróżowała, nazwijmy to służbowo, i udzielała kilku wywiadów rocznie, głównie dziennikarzom zagranicznym, na przykład wtedy, kiedy jej książka ukazywała się gdzieś poza granicami Polski.

 

Na zasadzie promocji?

Robiła to nie ze względu na siebie czy podniesienia sprzedaży książki, ale aby pomóc tłumaczowi. Uważała, że tłumacze są niedowartościowani, niedoinwestowani i ona powinna im pomóc. Kiedy wybierała się np. do Włoch, wolała przed wyjazdem udzielić wywiadu, który ukazywał się w dniu jej przyjazdu do tego kraju.

Jak głowa państwa albo inny ważny polityk!

Można tak powiedzieć. Ja nie miałem żadnego przygotowania PR, ale przy niej się go uczyłem.

 

To, że pozyskał Pan taką pracę, odbiera Pan jako szczęście?

Tak, ta praca dała mi szczęście pod wieloma względami – możliwość częstego spotykania się z nią, prowadzenia rozmów, towarzyszenia jej czy obserwowania jej w nietypowych sytuacjach.

 

Jakich?

Na przykład podczas wyjazdów zagranicznych, kiedy była otoczona przez tłumy ludzi, mówiących innym językiem. Albo w muzeach, gdy oglądała dzieła sztuki, na które patrzyła nie wzrokiem erudyty, nie kogoś, kto się w domu naczytał, przygotował. Nie! Ona to oglądała tzw. świeżym okiem i zawsze wynajdywała coś, czego nie ma w przewodnikach. Patrzyła zawsze na detale. Taka była też specyfika jej poezji.

 

Zaczął Pan patrzeć na świat jej oczami?

Nie, tego nie można podrobić. Ja jedynie dałem się zarazić poczuciem humoru. Miałem jakieś tam podstawy ku temu, bo bez poczucia humoru by pewnie mnie nie zatrudniła.

 

Czyli był Pan w tym kręgu dowcipnisiów?

Tak. My, mieszkańcy Krakowa, kiedyś się zbuntowaliśmy, że nie dostajemy od niej pocztówek-wyklejanek, które robiła.

 

Buntem coś wywalczyliście? 

Tak, mam taką minikolekcję, może z 10 sztuk.

 

One mają jakąś wartość, gdyby Pan je chciał sprzedać?

Tak, ale nigdy ich nie wystawię na sprzedaż, natomiast chętnie je pokazuję. W pierwszą rocznicę śmierci Szymborskiej z pomocą ówczesnego ministerstwa kultury udało się otworzyć wystawę „Szuflada“ w Muzeum Narodowym w Krakowie. Za pomocą przedmiotów, którymi otaczała się Szymborska, opowiedzieliśmy o niej.

 

Taka wystawa pewnie budziła uśmiech, ponieważ ona zachwycała się bubelkami!

Tak, „bubelki” to dobre określenie. I kicz. Ona to bardzo lubiła, czego ślady można znaleźć w jej wierszach. A wracając do kolaży, my – osoby związane z fundacją – pożyczyliśmy nasze kolaże na wystawę. Ta wystawa jeździ po całym świecie, była już w Makao, Kazachstanie, Madrycie, na Sardynii i ma ogromny oddźwięk medialny.

 

No bo to jest obrazek!

Tak, ale za pomocą którego można opowiedzieć i odesłać do konkretnych wierszy Szymborskiej.

 

To taka mapa wierszy stworzona z kolaży? 

Można tak prowadzić narrację. Czasami, jak jestem zapraszany na wernisaże, w ten sposób opowiadam o jej twórczości.

 

Czy nazwisko Szymborskiej jest w świecie tak znane jak Wałęsy czy papieża Jana Pawła II? 

Myślę, że tak. Przed Noblem nie była znana poza kręgami specjalistów. To był tak zwany udany Nobel. Tylko jedna piąta noblistów z ostatnich dziesięcioleci to nazwiska, które wciąż budzą zainteresowanie. Od Nobla zaczęła się na przykład jej niebywała kariera we Włoszech.

 

Czuła obciążenie Noblem? 

Tak. Mówi się nawet, że Nobel jest dla pisarza pocałunkiem śmierci, gdyż jest to nagroda najwyższa, za całokształt i trudno po niej jeszcze coś napisać. Ona to przezwyciężyła, pisała dalej, ale po trzyletniej przerwie.

 

Pan był tą osobą, której żaliła się na brak weny?

Ona w ogóle nie była osobą, która żaliła się na cokolwiek. Nawet na ból głowy. Ale wiem, że to dla niej było tragedią sztokholmską, choć nie lubię tego określenia. Oczywiście jest to żart, bo są gorsze tragedie od otrzymania miliona dolarów i sławy. Natomiast Nobel w jej życiu wprowadził totalny chaos. Przez pierwsze miesiące w ogóle nie mogła wrócić do normalnego życia.

Żyła przecież kameralnymi, prywatnymi rytuałami i Nobel jej to życie zaburzył. Moment, kiedy po trzech latach dostałem dwa wiersze do przepisania, był jednym z najbardziej wzruszających w mojej pracy. Wtedy uświadomiłem sobie, że o to chodzi, że moim zadaniem jest otoczyć ją pewnego rodzaju kokonem bezpieczeństwa, w którym mogłaby tworzyć, a nie odpisywać na listy.

 

Była znana z dziecięcej radości, czasami wręcz naiwności. Można się tym zarazić?

Nie, tym się nie da zarazić, to było coś specyficznego. Czasami czułem się przy niej dużo starszy. Ona zachowała dziecięcą zdolność dziwienia się światem.

 

Otrzymał Pan od niej jakąś dziwną prośbę, polecenie? 

Tak, jednym z takich było polecenie, by zrobić prezent jej znajomym, którzy mieszkają w górach, w domku z ogrodem. Chciała wstawić im po kryjomu ogrodową owieczkę. Uznała, że to świetny pomysł. Gospodarzy trzeba było wywołać z domu, więc tym zajęła się koleżanka. Natomiast my z Szymborską pojechaliśmy tam samochodem. Ona naoglądała się filmów kryminalnych, więc prosiła, żebym podjechał na wyłączonych światłach i wyłączonym silniku.

Bez świateł dało się jechać, ale pod górę na wyłączonym silniku nie. Pamiętam, że byłem ubrany w spodnie wojskowe, przeskakiwałem przez płot i przerzucałem tę owieczkę. Oczywiście ona cieszyła się jak mała dziewczynka, była zachwycona, ale – przyzna pani – zadanie jak dla sekretarza literackiego było dosyć nietypowe (śmiech).

 

Bywała z czegoś niezadowolona, gniewała się na Pana?

Nie, nie widziałem jej, żeby się gniewała. Nawet jeśli ją w czymś zawiodłem, nigdy nie dała temu wyrazu.

Była bardzo skromną osobą. Korzystała choć trochę z tej nagrody pieniężnej, którą dał jej Nobel?

Nie. Ona sama się opodatkowała, choć ówczesne władze zwolniły ją z podatku od miliona dolarów, ale ona natychmiast jedną trzecią tej sumy przekazała na cele charytatywne. Resztę zostawiła. Zainwestowała tylko w jedną rzecz: kupiła sobie skromne mieszkanie w bloku, na pierwszym piętrze z windą, wiedząc, że raczej będzie coraz mniej sprawna.

 

Nie spełniała nawet żadnych kobiecych kaprysów? 

Lubiła perfumy. Od czasu do czasu, jak wracała z podróży zagranicznej, kupowała sobie w strefie wolnocłowej prawdziwe perfumy. To chyba były najbardziej kosztowne zakupy, na jakie sobie pozwalała. Trzeba pamiętać, że Nagroda Nobla generuje przychody, bo o wiele lepiej sprzedają się książki nagrodzonych autorów.

W przypadku Szymborskiej ten skok był gigantyczny. Nakłady jej książek w Polsce osiągały 100 tysięcy egzemplarzy. To się nie zdarza w przypadku poezji. Także we Włoszech – ostatnia książka, która się tam ukazała tuż przed jej śmiercią, osiągnęła nakład 90 tysięcy egzemplarzy. Fundacja jest jedynym spadkobiercą tych dochodów.

Jak otworzyliśmy konta, to okazało się, że jest na nich dokładnie milion dolarów, czyli tyle ile dostała za Nobla. Bardzo dużo zarobiła, ale i bardzo dużo pieniędzy rozdawała.

 

Jak reagowali ludzie, kiedy ją spotykali na ulicy czy lotnisku?

Najczęściej nie była rozpoznawana. Nikt się nie spodziewał, że ta tak skromnie ubrana osoba to może być ona. Kiedy ją rozpoznawali, śmiała się, że czasami jest bardziej do siebie podobna, a czasem mniej. Pamiętam taką anegdotę. Kiedyś jakiś robotnik, nie bardzo trzeźwy, popatrzył na nią i powiedział, że ją zna, bo napisała „Placówkę“! (śmiech).

Co ona na to?

Odpowiedziała, że poniekąd. Ja też miałem podobną sytuację, kiedy po wykładzie dla Amerykanów polskiego pochodzenia, którzy studiowali w Krakowie, podeszła do mnie dziewczyna i powiedziała, że mnie zna: „Pan jest sekretarzem tej Curie-Skłodowskiej!“ (śmiech).

 

Mógł Pan 15 lat obcować z taką osobą, otrzymał Pan w swego rodzaju spadku znane nazwisko, pomaga to w Pana karierze? 

Pomaga, szczególnie w takich czasach, kiedy trzeba być znanym. Pamiętam, jak po raz pierwszy pojawiłem się gdzieś w mediach, co miało potem konsekwencje. Praca sekretarza polegała bowiem także na staniu w bardzo długich kolejkach na poczcie.

A po tym medialnym występie stać już nie musiałem, bo pracujące tam panie mnie rozpoznawały i korzystały ze specjalnej pieczątki, którą przybijały na pokwitowaniu przesyłek: „Znany osobiście”. Kiedy zaś ukazał się mój doktorat o teorii literatury, filozofii języka, czyli bardzo hermetyczna książka, absolutnie niezwiązana z Szymborską, to zgłosiła się do mnie telewizja, by o tej pracy ze mną porozmawiać.

 

Dostał Pan to jakby w pakiecie.

Tak i wiele osób ma do mnie pretensje, że wykorzystuję sławę noblistki, a ja przecież piszę jakieś wierszyki dla dzieci.

 

Czym zajmuje się Fundacja Wisławy Szymborskiej?

To jest fundacja Wisławy Szymborskiej, a nie jej imienia. Ona sama ją założyła i wskazała, jakie zadania ma pełnić. Ona wymyśliła statut i zapisała go w testamencie. Została uruchomiona aktem jej testamentu.

 

To była niespodzianka?

Nie, ja wiedziałem o tym, tylko nie znałem szczegółów. Co roku dajemy nagrodę dla najlepszej książki poetyckiej. To jest najwyższa pod względem finansowym nagroda i myślę, że już ma jakąś markę. Od niedawna udzielamy stypendium im. Adama Włodka, męża Wisławy Szymborskiej, który był opiekunem Koła Młodych przy Związku Literatów i pomógł bardzo wielu pisarzom. Tak chciała go upamiętnić. Założyliśmy fundusz zapomogi dla pisarzy, którzy znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Opiekujemy się spuścizną po Szymborskiej.

 

A Wisława Szymborska interesowała się polityką?

Umiarkowanie. Okres czynnego zaangażowania się w politykę przeżyła w czasach mrocznego komunizmu i do tego wracać nie chciała, bo się sparzyła. Natomiast niewątpliwie zabierała głos w takich momentach, kiedy miała wrażenie, że jest zagrożona demokracja.

 

Jak reagowałaby na dzisiejszy świat?

Myślę, że też by zabrała głos. To, co się dzieje w Polsce i na świecie, bardzo by ją martwiło i niepokoiło. Ten odradzający się faszyzm, populizm, problem uchodźców… Mogę wysnuć nawet hipotezę, że napisałaby o nich wiersz.

Jest jakieś pytanie, które zawsze zadają dziennikarze, i Pana już to drażni?

Pani już je zadała (śmiech). To jest to pytanie o to, jak dostałem pracę u Szymborskiej, czyli historia przecinania kabla telefonicznego. Pani je zadała, nie zadając go (śmiech).

 

Nuży Pana wciąż opowiadać o Szymborskiej? 

Nie mam z tym problemu. Teraz cały rok odpowiadam na pytania związane z książką pt. „Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej“, którą napisałem.

 

Jakie jest zainteresowanie nią?

Duże, właśnie zrobiono dodruk i będzie do niego dołączona płyta.

Małgorzata Wojcieszyńska
ZdjęciaStano Stehlik

MP 11-12/2016