SŁOWACKIE PEREŁKI
W swoich podróżach po Słowacji często wracam na południe kraju, a konkretnie na Wyżynę Krupińską w dolinie rzeki Litawy, gdzie za każdym razem odkrywam coś ciekawego. Nie inaczej było, gdy wybrałam się zwiedzać ruiny olbrzymiego zamku Čabrad, usytuowanego na skalnym urwisku nad wsią Čabradský Vrbovok. W drodze na zamek nieoczekiwanie zatrzymałam się w dawnej wiosce pod zamkiem, określanej jako… wioska duchów.
Moją uwagę zwróciła budowla w stylu wczesnego klasycyzmu na planie krzyża greckiego, skryta wśród olbrzymich drzew. Gdy podeszłam bliżej, zauważyłam, iż składa się ona z portyku z czterema kolumnami jońskimi, trójkątnego szczytu z tympanonem oraz inskrypcją z chronogramem nawiązującym do założyciela Franciszka Koháriego, do rodziny którego przez wieki należał zamek Čabrad.
Zaintrygowana weszłam do środka. W kaplicy św. Stefana Króla, która pochodzi z 1813 roku i obecnie należy do Kościoła katolickiego, pozostało niewiele. Rozkradzione i zdemolowane wnętrze straszyło pustką. Jedynie sklepienia kolebkowe i fasety stiukowe przypominały o dawnym pięknie budowli. W spisie zabytków z 1967 roku znalazłam informację o wyposażeniu kaplicy, na które niegdyś składał się XIX-wieczny ołtarz główny z obrazem w chmurze, przedstawiający św. Stefana Króla, ambona, kamienne świeczniki oraz cztery ołtarze boczne z obrazami św. Józefa, św. Antoniego, św. Panny Marii i św. Joachima namalowane przez J. Strammera w 1835 roku.
Tuż obok kaplicy stał nagrobek z XIX wieku, zapewne ostatni pozostały z istniejącego tu dawniej cmentarza. Zastanawiałam się, co tak wielka kaplica robi u podnóża zamku, gdyż zazwyczaj każda twierdza posiadała swój budynek sakralny w obrębie murów obronnych. Dopiero po zapoznaniu się z burzliwą historią miejsca, zrozumiałam, iż kaplica św. Stefana Króla zastąpiła kaplicę zamkową po jego pożarze. Gdy zamek podupadł, wieś stopniowo zaczęła tracić na znaczeniu, ale nadal pełna była życia. W kaplicy pod zamkiem msze odprawiano jeszcze w drugiej połowie ubiegłego stulecia.
Kiedy się przyglądałam stosom kamieni, zawalonym i rozsypującym się domom i kaplicy, aż trudno mi było uwierzyć, że kiedyś ta pańszczyźniana wieś tętniła życiem. Wyobraziłam sobie, jak dawno temu krzątali się tu ludzie, wokół słychać było muzykę, a z karczmy dobiegał gwar. Na przestrzeni lat stało tu 25 domów. Rzeka Litawa odsłoniła fundamenty jednego z nich, którego pochodzenie oszacowano na XVII wiek. Odnaleziono także pozostałości dwóch młynów, szkoły i parafii. W XIX wieku bezpośrednio pod zamkiem istniała huta szkła, która jako pierwsza w Królestwie Węgier używała węgla, a nie drzewa.
Wytwarzane tu butelki były napełniane wodą mineralną, a większość produkowanego szkła użytkowego i dekoracyjnego trafiała na dwór cesarski. Hutę zamknięto w lat 30. XX wieku z powodu kryzysu gospodarczego, a budynki fabryczne przebudowano na mieszkania. Ostatni mieszkańcy opuścili to miejsce w połowie lat 60. ubiegłego wieku. Młodzi ludzie wyprowadzili się do miast, a starsi poumierali. Osada nie ma dziś nazwy, ale wolontariusze z obywatelskiego stowarzyszenia „Rondel”, którzy zajmują się odnową zamku, określają ją jako wioska duchów.
Dziś pozostałości kamiennych murów giną w wysokiej trawie, plątaninie chwastów i krzewów, a jedynymi ich mieszkańcami są jaszczurki z lubością wygrzewające się w promieniach słońca. Obszar ten należy bowiem do Narodowego Rezerwatu Przyrody z piątym, najbardziej ścisłym stopniem ochrony dla występujących tu ośmiu gatunków gadów i dziewięciu gatunków płazów. Miejsce zapomniane tonie w ciszy i jedynie od czasu do czasu jakiś turysta zakłóca spokój tego osobliwego miejsca.
Magdalena Zawistowska-Olszewska
Zdjęcia: Autorka